Przejdź do treści

ISKRA MIŁOSIERDZIA 2019 – ŚLADAMI ŚW. PAWŁA – GRECJA

Trudno właściwie określić kiedy zaczęła się ta pielgrzymka. Nie będzie chyba przesadą, ani też i niczym oryginalnym jeśli powiem, że rozpoczęła się ona na drugi dzień po zakończeniu poprzedniej, tej do Medjugorie. Bo tak to jest z podróżami (i z pielgrzymkami także), że nigdy się nie kończą. Jedna przechodzi płynnie w drugą… Ledwie wróciliśmy z Medjugorie (lipiec 2018), a już uczestnicy i organizatorzy zaczęli się zastanawiać: „to dokąd w przyszłym roku?”. Właściwie to nawet jeszcze w drodze do Medjugorie padały pytania o przyszły rok… No więc pierwsze plany co do wakacji 2019 poczęły się jeszcze w lipcu 2018 roku. Na popielgrzymkowym spotkaniu u salezjan na Dębnikach pod koniec sierpnia 2018 już praktycznie było wiadomo: jedziemy do Grecji, do Koryntu, śladami św. Pawła Apostoła! Czy był jakiś szczególny powód wyboru tego miejsca? I tak i nie. Ks. Adam co prawda probował tę decyzję jakoś „teologicznie” argumentować, ale chyba większości pielgrzymów nic ta argumentacja nie mówiła. No bo co zwykłej osobie mówi okazja typu: „bo mamy 60 – tą rocznicę wydania przez św. Jana XXIII encykliki misyjnej Princeps Pastorum, w której papież zachęca ludzi świeckich do większego zaangażowania się w misje, a wzorem tego zaangażowania czyni właśnie św. Pawła Apostoła”. Nawet ja o tym nie wiedziałem…

Tak czy inaczej już od października zaczęły się przygotowania. Najwięcej pracy mieli oczywiście „główni sprawcy” pielgrzymki, a więc wolontariusze z Salezjańskiego Wolontariatu Misyjnego. To ekipa kilku młodych ludzi, którzy na codzień zajmują się sprawami salezjańskich misji. Wielu z nich wyjeżdża na misje np. do Afryki jako wolontariusze na kilka miesięcy. Ale od Światowych Dni Młodzieży w Krakowie ich dodatkowym zajęciem stało się także organizowanie pielgrzymki motocyklowej. Na sam czas pielgrzymki to grono powiększa się jeszcze o ratowników medycznych, mechanika, filmowców, kucharza i kilka innych osób. Cały ten sztab ludzi ma kilka miesięcy, by ogarnąć wszystkie sprawy organizacyjne. A jest ich mnóstwo! Najpierw cała „papierologia”… Każdy uczestnik musi wypełnić ankietę z danymi osobowymi, podpisać deklarację i zgodę na regulamin pielgrzymki, wpłacić „wpisowe”. Trzeba dopilnować, by każdy miał ważne dokumenty (prawo jazdy, badania techniczne motocykla, dowód rejestracyjny, ubezpieczenie motocykla i kierowcy)… I to wszystko dotyczy ponad 300 osób, bo tyle mniej więcej było pielgrzymów – motocyklistów. Te wszystkie dane trzeba zebrać od tych ludzi (to robią dowódcy grup, czyli np. piszący te słowa), sprawdzić czy nic nie brakuje i czy wszyscy mogą legalnie jechać, żeby potem nie było kłopotów prawnych w razie jakiegoś nieszczęścia… Oczywiście w dalszej kolejności trzeba opracować trasę tak, by była ona możliwa do przejechania w odpowiednim czasie i ciekawa. By to zrobić, ekipa musi najpierw sama przejechać ją samochodem. Dalej trzeba na tej trasie w rozsądnych miejscach, w rozsądnej cenie i rozsądnych warunkach znaleźć nocleg dla ponad 350 osób w jednym miejscu. Nie jest to łatwe, zważywszy, że to 350 osób plus 300 motocykli i kilka samochodów… Nie każde pole namiotowe jest gotowe przyjąć na raz, zakwaterować i nakarmić taką grupę. A ośrodków salezjańskich tymi razem po drodze nie było… Do tego dochodzi właśnie problem z jedzeniem. Tym razem nie jechał z nami samochód – kuchnia, który służył jako punkt aprowizacyjny. Jedzenie musieliśmy załatwiać dla całej grupy w miejscu noclegu. Kolejną sprawą są koszty. Wyjazd należy do tzw. niskobudżetowych. Co to znaczy? Że za prawie 2 tygodnie „wakacji” za granicą płacimy 900 zł (za noclegi i jedzenie, nie licząc oczywiście paliwa i innych prywatnych wydatków). Nie trudno się domyśleć, że trzeba nieźle się nakombinować, by pieniędzy z wpisowego wystarczyło… Naturalnie tych pieniędzy nigdy nie starcza, zatem organizatorzy uwijają się także w poszukiwaniu sponsorów… No i na szczęście tacy się znajdują… A to ktoś ufunduję np. pokrycie kosztów szycia kamizelek i podkoszulków (każdy pielgrzym takowe otrzymuje), a to pożyczy samochód do przewozu rzeczy, a to zapłaci za 30 gaśnic samochodowych (każda grupa ma mieć jedną takową)… Tak więc pracy jest co nie miara. Do tego taki wyjazd trzeba zgłosić do odpowiednich władz państwowych w krajach przez które się przejeżdża… Ktoś to musi zrobić… Nie muszę chyba dodawać, że osoby które to robią to WOLONTARIUSZE! Oni to robią za „Bóg zapłać”! Samo przygotowanie wyjazdu to zatem bardzo duże przedsięwzięcie.

Potem ruszają zapisy. Każda grupa ma dowódcę, który zbiera (zapisuje) ludzi do swej grupy. Zbiera od nich dane i udziela informacji na wszystkie rodzące się pytania.  A tych pytań jest cała masa! Od prozaicznych typu: co zabrać na wyjazd, ile par skarpet, ile pieniędzy na paliwo, czy brać narzędzia, czy konieczny namiot, śpiwór, po bardziej skomplikowane: czy motocykl musi mieć oryginalny wydech, czy można jechać na 125-ce…

Wszystko to odbywa się najczęściej drogą elektroniczną (e- maile) lub telefoniczną. 

W międzyczasie oczywiście ktoś zrezygnuje, inny w ostatniej chwili chce się zapisać, a ktoś inny zmieni zdanie, że nie wraca samodzielnie, lecz grupą zorganizowaną. Trzeba bowiem wiedzieć, że organizatorzy planują nie tylko wyjazd w jedną stroną, lecz dla chętnych dają możliwość powrotu wspólnego. Czyli wszystkie procedury aprowizacyjne – kwaterunkowe się powtarzają!

Koniec końców tak gdzieś na tydzień przed wyjazdem wszystko jest już zapięte na ostatni guzik. Naturalnie w ostatniej chwili zawsze coś się jeszcze wydarza, ale nie są to sprawy, które mogły by spowodować odwołanie pielgrzymki… 

Nadszedł więc w końcu dzień wyjazdu. Była to sobota po Bożym Ciele – 22 czerwca 2019 roku. Około 6 rano nasza grupa (12 osób na 11 motocyklach) o wszystko mówiącej nazwie „SKAWINA” pożegnana przez ks. Proboszcza wyruszyła spod plebanii w stronę Sanktuarium Miłosierdzia w Łagiewnikach. Tam bowiem startuje cała „Iskra” – wszystkie 25 grup (bo tyle ich było w tym roku). 

Zaczęło się niezbyt optymistycznie. Ranek był pochmurny, brzydki, dosyć chłodny jak na koniec czerwca. Na dodatek jeszcze koło stacji BP na ul. Krakowskiej zaczęły spadać z nieba pierwsze krople deszczu… Do Łagiewnik jednak dojechaliśmy jeszcze w suchych ubraniach. Ten deszczyk to tylko parę kropli było na szczęście… 

W łagiewnickim sanktuarium „Iskra Miłosierdzia” zawsze się oficjalnie rozpoczyna. Najpierw jest oczywiście Msza św. Uczestniczą w niej oczywiście wszyscy uczestnicy pielgrzymki, ale jest także dużo członków ich rodzin, którzy zostają w kraju. Tradycyjnie przed ołtarzem wszyscy motocykliści składają swoje kaski. Prawie 350 pstrokatych kasków na stopniach ołtarza w Łagiewnikach robi wrażenie… Rzadki to widok w tym miejscu… Mszy przewodniczy zazwyczaj abp Marek Jędraszewski. Chyba oswoił się już z tym towarzystwem, bo chętnie do nas przyjeżdża… Tym razem jednak nie dał rady nas pożegnać… Po Mszy jest uroczyste poświęcenie wszystkich motocykli. Ks. Adam nie żałuje wody święconej. 

No i w końcu ruszamy. Tym razem każda grupa osobno przez siebie wybraną trasą, nie tak jak w ubiegłym roku, kiedy to do Myślenic jechaliśmy jeszcze wszyscy razem jedną kawalkadą. Cel był oczywiście jeden wspólny. Na pierwszy dzień było nim pole kempingowe na przedmieściach miejscowość Kluj-Napoka w Rumunii. Z Krakowa jest to w najlepszym wypadku 600 km. Dystans zatem znaczny, a zważywszy że Msza i poświęcenie motocykli trwało dosyć długo i wyjechaliśmy dopiero o 9.00, trzeba było się uwijać.

Nasza grupa postanowiła nadrobić nieco na czasie kosztem większej ilości kilometrów. Wybraliśmy więc opcję szybkiego przejazdu autostradą A4 w stronę Rzeszowa, a potem przejazd na południe w stronę Dukli i przejścia granicznego w Barwinku. Do Dębicy mniej więcej wszyscy jechali w pewnym napięciu bardziej koncentrując się chyba na niebie niż na asfalcie… Z niepokojem spoglądaliśmy czy z gęsto zachmurzonego nieba lunie deszcz, czy pogoda nas oszczędzi… Na szczęście oszczędziła nas. Gdy wjeżdżaliśmy w Beskid Niski świeciło już piękne słońce. W Barwinku, na ostatniej stacji benzynowej w Polsce, około południa tankowaliśmy benzynę i jedliśmy coś w rodzaju obiadu już w pełnym słońcu. Gdzieś koło 12.30 pożegnaliśmy Rzeczpospolitą…

Z Barwinka wyruszyliśmy na południe, w głąb Słowacji. Przejazd przez ten kraj nie dostarczył nam zbyt wielu atrakcji. Owszem, krajobrazy ładne, bo ta część Słowacji jest dosyć górzysta. Tu i ówdzie na górkach można było dostrzec ruiny jakiegoś zameczku. Ale to nie dziedzictwo historyczne Słowaków, lecz pamiątki po dawnej świetności Węgier. Przecież Słowacja to stosunkowo młode państwo. Ten kraik zyskał samodzielność państwową tak naprawdę dopiero w 1993 roku!

Słowację opuściliśmy praktyczni nie zauważywszy kiedy. Owszem, po drodze mieliśmy dwa małe postoje (jeden na kawę przy jakimś supermarkecie, a drugi na szlabanie przed przejazdem kolejowym), ale prócz tych „atrakcji” nic się w czasie jazdy przez ten kraj nie wydarzyło. Niewielki ruch na drodze pozwalał snuć swobodne refleksje w czasie jazdy… I tak widząc dosyć dużo Romów kręconych się po słowackich miasteczkach zastanawiałem się z czego też oni żyją! Kilka lat temu głośno było o problemie jaki Słowacja ma z zapewnieniem im socjalu… Wspominałem sobie też Światowe Dni Młodzieży z 2016 roku z Krakowa. Przecież wtedy gościliśmy u nas w Skawinie ponad 6 tys. młodzieży ze Słowacji. Może nawet ktoś z widywanych teraz po drodze młodych ludzi był wtedy w Skawinie… To dzięki nim stojąc teraz na przejeździe kolejowym wiedziałem, że za chwilę przejedzie vlak. W duchu śmiałem się na myśl wspomnień, gdy to młodzi Słowacy chcieli się od nas wtedy dowidzieć, jak dojechać ze Skawiny do Krakowa i ile czasu zajęło nam odkrywanie, o co chodzi w ich pytaniu: „kde je vlak?” (czyli „gdzie jest pociąg?”). Ileż się wtedy nagłowiłem co to jest ten „vlak”… Teraz już wiedziałem… Z tego typu refleksji wyrwała mnie dopiero… olbrzymia reklamowa butelka z napisem „bor” stercząca gdzieś w środku pola winogron. Tak się zamyśliłem, że nie spostrzegłem, że to już Węgry! („Bor” po węgiersku to „wino!) Granica tu praktycznie nie istnieje. Jeszcze po słowackiej stronie zaczynają się olbrzymie plantację winorośli i płynnie przenoszą się one na węgierską stronę. Wjechaliśmy bowiem w Krainę Tokaju – królestwa win! Oczywiście kiedyś tej granicy w ogóle nie było! Tak jak Słowacji. Wszystkie te tereny należały do Węgrów i od stuleci słynęły ze swych win! To stąd przywożono je na dwór królewski do Krakowa. Tokaj to nazwa krainy geograficznej, miasta będącego jej „stolicą”, a także sławnej marki wina. Czytałem kiedyś trochę o hodowli winnic. Ponoć najlepsze dla winorośli są gleby pochodzenia wulkanicznego (takie czerwonawe), a już idealnie jest, gdy ziemie te znajdują się na zboczach doliny, którą płynie duża rzeka. Mikroklimat ponoć jest wtedy najlepszy dla winogron. Świetnie by było, gdyby te zbocza były z miękkiej skały wulkanicznej, bo wtedy doskonale i łatwo się w nich wykuwa piwniczki do składowania trunku! I wszystko te warunki są spełnione właśnie w Tokaju! Wspaniała, szeroka dolina w której schodzą się odnogi dwóch wielkich rzek (dokładnie w mieście Tokaj łączą się Cisa i Bodrog), żyzna gleba, miękkie skały i bardzo ciepły już w tym miejscu klimat stworzyły raj dla uprawy winogron i producentów wina. Niestety nie dane nam było skosztować bogactwa tej ziemi. Po pierwsze gonił nas czas a po drugie… procenty…

Droga przez Węgry rozpoczęła się od tematu „winnice”, ale szybko przeistoczyła w inny motyw: słoneczniki i kukurydza. Te uprawy bowiem dominują w Kotlinie Panońskiej. Widoków jakichś szałowych nie było, bo teren płaski jak stolnica, raczej nuży niż zachwyca (hehe, nawet się rymuje…).

Po kilku godzinach jazdy byliśmy już przy granicy z Rumunią. Jeśli dobrze pamiętam (a w tak monotonnym krajobrazie trudno wyostrzyć uwagę), było to przejście Vállaj – Vama. Na pewno jednak dobrze pamiętam nawierzchnię drogi zaraz po przekroczeniu granicy… Trudno ją bowiem zapomnieć… Masakra! Droga katastrofalna! Kilkanaście kilometrów szutru, dziur i Bóg wie czego. Trzeba jednak uczciwie dodać, że to nie był stan „normalny” tej drogi. Ona dawniej była zniszczona, a teraz jest jeszcze bardziej rozkopana tylko z tego powodu, że ją aktualnie remontują. Zdjęto to co zostało ze starego asfaltu i pozostał miękki szuter. Miejscami położono już całkiem nowy i świetnej jakości asfalt, ale tylko na małych odcinkach. Niestety ten chwilowy „luksus” trzeba było okupić jazdą pośród olbrzymiej ilości ciężarówek, walców, koparek. Na dodatek słońce wysuszyło szutrową nawierzchnię i co chwila jechaliśmy po omacku, wśród olbrzymich tumanów kurzu wzbijanego przez te ciężarówki. Wszyscy „walczyli o życie”. Tylko Nikodem zdawał się być zadowolony z nawierzchni: specjalnie wybierał największe dziury, by „zażyć offroadu” jak mówił. 

Na szczęście dla pozostałych droga szybko zmieniła się na lepszą. Tu muszę zrobić dygresję. W przekonaniu większości ludzi, którzy nigdy nie byli w Rumunii lub byli tam wiele lat temu, kraj ten a zwłaszcza jego drogi stanowią synonim dziadostwa i zacofania. Otóż nic bardziej błędnego! To wielki mit! Powtarzam i będę to powtarzał z uporem maniaka: to bajka! Owszem, kiedyś tak było! Pierwszy raz w Rumuni byłem w 2012 roku. I rzeczywiście wtedy drogi z byle jakim asfaltem lub z jego zupełnym brakiem były na porządku dziennym. Ale Rumunia baaaardzo się ostatnimi laty w tej i w innych kwestiach zmieniła na „plus”. Moim skromnym zdaniem ten kraj zrobił w ciągu ostatnich 8 lat postęp  proporcjonalnie o wiele większy, niż Polska na przestrzeni lat 25! Jeszcze 8 lat temu kraj ten w ocenie „na oko” był po prostu biedny. Dziś praktycznie niewiele różni się od Polski. Owszem, są jeszcze miejsca, małe zapomniane miejscowości, gdzie czas zatrzymał się 50 lat temu, ale generalnie większa część Rumuni to już bardzo ładny i nowoczesny kraj. Na każdym kroku widać olbrzymi „bum” gospodarczy! Kraj się niesamowicie szybko modernizuje! Gdyby u nas w ciągu tych 30 lat był taki rozwój jak w Rumuni w ciągu ostatnich ośmiu, to już dawno byśmy gospodarczo Niemcy wyprzedzili (takie jest moje zdanie). Oczywiście nie wiem na ile to jest tendencja trwała i na ile wynika to z mądrego gospodarzenia przez tamtejszy rząd, ale „na oko” Rumunia galopuje gospodarczo. Widać to na każdym kroku! To jeden wielki plac szybko i sprawnie idącej budowy. Co więcej, efekty widać bardzo szybko i gołym okiem. I wiem co piszę, bo w ciągu tych 8 lat byłem tam 6 razy w różnych odstępach czasowych. Niekiedy wręcz nie mogłem rozpoznać miejsc, w których byłem kilka lat temu… Mówienie dziś, że gdzieś jest „dziadostwo” jak w Rumunii jest nieporozumieniem! To ich sąsiad – Bułgaria – jest w tym momencie daleko z tyłu z Rumunią. Ale o tym później…

Naszym dzisiejszym celem było miasto Cluj-Napoca (czyt. Kluż-Napoka). Tam mieliśmy zarezerwowany nocleg na polu kempingowym. Niestety od granicy do noclegu ciągle było jeszcze bardzo daleko (czyli 180 km). Na szczęście trasa nie była już tak nudna jak przez Węgry. Szybko bowiem pożegnaliśmy równinną i monotonną Kotlinę Panońską i wjechaliśmy w pagórkowata Transylwanię. Z początku pagórki były niewielkie, ale z czasem było coraz wyżej, a droga coraz bardziej kręta. A to akurat motocykliści uwielbiają. Do tego ta kręta droga miała świetną nawierzchnię! Jechało się więc przednio! Niestety, żeby nie było zbyt „różowo” wkrótce nasze szczęście zaczęły podgryzać czarne chmury na horyzoncie. Jechaliśmy prosto w deszcz i nic nie wskazywało na to, że się mu wywiniemy. W pewnym momencie, jak już ulewa wydawała się nie unikniona, zatrzymaliśmy się by za wczasu ubrać specjalne stroje przeciwdeszczowe. Pomyśleliśmy, że lepiej wcześniej się zabezpieczyć, niż potem w ulewie na szybkiego się ubierać. Powiedziałem: „pomyśleliśmy”…? Otóż nie do końca… Wszyscy pomyśleli, z wyjątkiem… Pawła. On się uparł, że deszczu nie będzie, że „przejdzie bokiem”  i się nie ubrał. Ostrzegliśmy go, że już się drugi raz dla niego specjalnie nie będziemy zatrzymywać, ale postawił na swoje! I… miał rację piernik! Rzeczywiście, jakoś tak ulewa przeszłą obok nas, iż praktycznie spadło na nas tylko kilka kropel. Paweł triumfował! Nie znaczy to, że nie padało! Padało i to bardzo! Tylko tuż przed nami… Gdy my dojeżdżaliśmy do jakiegoś miejsca okazywało się, że przed chwilą deszcz tu padał, ale już jest po ulewie. A ulewa była i to bardzo wielka. Nasi koledzy z grupy, która jechała przed nami, a którym wypadło jechać w tej ulewie opowiadali, że w życiu nie jechali w takim deszczu! I wierzyliśmy im, bo widzieliśmy jak ulicami mijanych przez nas miast płyną jeszcze potoki wody. Cała ta przygoda wydarzyła się tuż przed miejscowością o nazwie „Zalāu”. Trzeba przyznać, że nazwa w tej chwili była adekwatna do okoliczności: rzeczywiście miasto „zalau-o” doszczętnie. 

Na szczęście chmury szybko zostały za nami. Szybko wyszło słońce i w jego zachodzących promieniach wjechaliśmy na „pole namiotowe”  w Cluj-Napoca. Specjalnie piszę „pole namiotowe” w cudzysłowiu, bo to co ukazało się naszym oczom trudno nazwać polem namiotowym…

Kluż -Napoka to największe miasto i historyczna siedziba Siedmiogrodu. To z tych ziem pochodził i na nich władał kiedyś książę Stefan Batory, nasz późniejszy król. Tu, na przedmieściach tego miasta ulokowane było nasze „pole kempingowe” o nazwie „Colina”. Pole kempingowe… Hmmm… Myślę, że to spore nadużycie nazywać tę łąkę pod lasem „polem kempingowym”. Dojazd fatalny: 500 metrów pod górę drogą żwirową z kamieniami wielkości pięści. A na miejscu łąka, na której ktoś naprędce sklecił jakąś wiatę, ustawił 4 toi-toje i tyleż samo małych drewnianych szopek nazwanych szumnie prysznicami. Wszystko to było jednak ogrodzone siatką (nie wiem czy to z obawy przed niedźwiedziami…?) i ten płot czynił z tego pole kempingowe. 

Udało się nam tam szczęśliwie dojechać. Nikt się na tych kamieniach nie wywrócił. Rozbijanie namiotów też poszło sprawnie. Kolacja także jakoś minęła i, o dziwo, nawet kolejki do tych czterech „pryszniców” jakoś nie było. Nie wiem, czy to wynik dobrej organizacji, czy też niektórzy wyszli z założenia, że „częste mycie skraca życie” i odpuścili sobie tej nocy tę przyjemność… Każdy  zajął się sobą. Jedni jedli, drudzy grzebali coś przy motocyklach, inni padnięci, poszli chrapać wcześniej do namiotów… My usiedliśmy całą naszą skawińską grupą przy ławce i zaczęli wspominać wrażenia z dnia. Odżyły także wspomnienia z wcześniejszych wyjazdów do Rzymu i do Fatimy. Kultową historią wspominaną przez wszystkich z naszej grupy była ta, która wydarzyła się w drodze do Fatimy w 2017 r. Wówczas (zresztą tak jak i teraz) jechał z nami w grupie Adam, który pewnego słonecznego dnia robił za przewodnika grupy i prowadził całą ekipę trasą w kierunku Lourdes (czyli jeszcze we Francji). Uczestnicy grzecznie jechali autostradą za Adamem. Tylko jakoś dziwnie wszystkim wydawało się, że już dawno powinni zjechać w prawo z autostrady, w stronę Pirenejów. Nikt jednak nie protestował, bo chłopak (45 lat!) na pewno prowadzi bardzo dobrze. Przecież ma komórkę z nawigacją… Do tego to doświadczony kierowca tira… Na pewno wie co robi… Być może pragnie pokazać wszystkim jakieś nowe miejsca, krajobrazy, tereny… Powoli motocyklowe baki zaczynały wysychać, więc cała zgraja zjechała na pobliską stację benzynową, aby zatankować. Zmęczeni, strudzeni, ale jakże szczęśliwi z postoju wszyscy rozprostowywali swoje nogi.

– Adam, a my na pewno dobrze jedziemy? Nie powinniśmy zjechać w prawo? – w końcu ktoś zainteresował się przebytą trasą.

– Hmmm…. wiesz, nie wiem – odpowiedział z uśmiechem – na autostradzie straciłem zasięg i od tego momentu to kółeczko mi się tak kręci i kręci…

Nagle wszyscy szczerzej otworzyli swoje oczy, bo nikt nie mógł uwierzyć w usłyszane przed chwilą słowa.

– Jak to kręci ci się kółeczko!? – zapytał ks. Marek.

– No popatrz… kółeczko – Adam z twarzyczką niewinnego dziecka wskazał palcem na ekran swojego telefonu… Na tle zaciemnionej mapy widać było obracające się kółeczko – symbol ładowania trasy. Nagle rozpoczęło się szybkie sprawdzanie, gdzie faktycznie się wszyscy znajdują z nadzieją, że jest to niedaleko od miejsca docelowego. Jak się później okazało, cała grupa ma do nadrobienia około 150 km drogi. W tym momencie nie wiadomo było co zrobić z Adamem? Czy śmiać się, czy udusić. Po powrocie na właściwą drogę uczestnicy zameldowali się na biwaku dopiero koło godziny 21:00. To było w drodze do Fatimy w 2017 r., jednak ta przygoda jest do dzisiaj wspominana z uśmiechem i ciepłem, a „kręcące kółeczko” na telefonie Adama stało się wręcz przysłowiem i wzbudza ogólną radochę.

Po tych i wielu innych wspomnieniach udaliśmy się na nocleg. Jutrzejszy dzień zapowiadał się cudownie… Przed nami była przecież jedna z kultowych tras motocyklowych Europy: słynna TRANSALPINA. 

Tu muszę zrobić kolejną małą dygresję… Mianowicie co to są te „kultowe trasy motocyklowe”…? Otóż jakoś tak się poskładało, że są takie drogi, trasy na świecie, które są szczególnie ukochane przez motocyklistów. Powody tej miłości są różne: albo niezwykłe widoki roztaczające się z danej trasy, albo wybitna ilość zakrętów, albo wysoki stopień trudności… Najczęściej wszystkie trzy na raz. Takich dróg w Europie jest kilkanaście (na świecie oczywiście więcej). W Polsce niestety takich tras cieszących się międzynarodową sławą nie ma, choć na naszym krajowym podwórku jest kilka które my, Polacy zwiemy „kultowymi” (np. Mała i Duża Pętla Bieszczadzka lub Droga Stu Zakrętów w Górach Stołowych). Rumunia posiada aż dwie takie trasy o międzynarodowej sławie. Pierwsza to tzw. trasa „transfogarska” na którą ciągną tysiące motocyklistów z całej Europy każdego roku. Druga to wspomniana „transalpina”, którą mieliśmy jutro zaliczyć. Która ładniejsza? Pytanie pozostaje otwarte… Każdy ma swoją faworytkę. Bardziej znana jest trasa transfogarska wybudowana w latach 70- tych przez rumuńskiego despotę Nikola Czauczesku. Ubzdurał on sobie, żeby zbudować dodatkowe połączenie południa i północy kraju najkrótszą drogą przez góry na wypadek inwazji radzieckiej, i dopiął swego. Sześć milionów ton dynamitu oraz śmierć kilkuset żołnierzy pracujących przy budowie. To część „ceny” za pomysł dyktatora. Efekt jednak jest oszałamiający! Trasa ma ponad 90 kilometrów, jest niesamowicie kręta i wznosi się w najwyższym punkcie (którym jest zresztą tunel) do wysokości 2042 m.n.p.m. Ma 27 wiaduktów i uwaga: 870 mostów!!! Jest dosyć trudna technicznie, choć nie przesadnie. Na pewno jest bajeczna widokowo. Niestety w tym roku nie dane nam było ją pokonać, bo jej północna część jest bardzo zacieniona i z tego powodu nawet na początku lipca leży tam śnieg! Tak było i w tym roku. Transfogarska była zamknięta dla ruchu. Natomiast druga trasa to transalpina. To także droga łącząca północ kraju z południem poprzez góry. Ma ona o wiele dłuższą i ciekawszą historię. Wytyczyły ją bowiem prawdopodobnie w I i II wieku n.e. legiony rzymskie i nosiła nazwę „strategiczny korytarz rzymski IV”. Zresztą to nie jedyna pamiątka po Rzymianach w tych stronach. Wszak sama nazwa „Transylwania” pochodzi od łacińskich słów  trans silva czyli „przez lasy”. Transylwania to była dla Rzymian kraina za górami (Karpatami), za lasami (które porastały obficie te góry). Inni uważają, że trasa powstała na jakiejś starej ścieżce wytyczonej przez pasterzy. Trudno dociec gdzie leży prawda… Prawdopodobnie pośrodku. Tak czy owak transalpina dziś to droga o numerze DN 67C z Sebes do Novaci przez góry. Bije ona transfogarską trasę pod każdym niemal względem. Jest starsza, dłuższa (148 km), bardziej kręta, wznosi się ponad 100 m wyżej (najwyższy jej punkt leży na wysokości 2145 m.n.p.m.). Do niedawna była nawet trudniejsza i bardziej „dzika” niż transfogarska, bo na znacznym odcinku nie było asfaltu tylko szuter. Od 2012 r. cała jest jednak pięknie wyasfaltowana. Oczywiście pozostało jej przepiękne, malownicze położenie, cudne widoki, egzotyczny klimat tworzony przez stada owiec z pasterzami oraz tu i ówdzie wałęsające się osiołki. Oczywiście i tu spotkać można setki motocyklistów. Jedynie pod względem ilości mostów, reklamy i komercji transalpina wypada gorzej od transfogarskiej. Jest na niej mniej stoisk i kramów rodem z Krupówek i jest mniej znana niż droga Czauczesku. Skoro już dotknąłem tematu kultowych tras motocyklowych Europy, to w czasie tej pielgrzymki przyjdzie nam pokonać jeszcze co najmniej dwie takie, ale o tym innym razem.

Rankiem wstaliśmy dosyć wcześnie, choć kolejny odcinek do przebycia nie był zbyt długi – ok. 170 km. Po porannej toalecie i Mszy św. przyszedł czas na śniadanie. I tu znowu „niemiła” niespodzianka: zabrakło nam jedzenia! A dokładnie chleba… Nie wiem czy to organizatorzy coś źle wyliczyli, czy to wynik tego, że niektórzy zaczęli robić sobie kanapki na drogę, dość że ja (i wielu innych) musiało pocieszyć się na śniadanie paczką herbatników. Ale co tam głód, po drodze zawsze można przecież dojeść, a tu pogoda taka piękna, a transalpina czeka!! Zatem po szybkim pakowaniu i „zwijaniu obozu” ruszyliśmy w drogę, na południe. Celem była wspomniana transalpina. Nocleg był przewidziany mniej więcej w jednej trzeciej tej trasy, w górach na kempingu, ale liczyliśmy że uda się nam ją dziś zobaczyć całą (dojechać do Novaci i potem zawrócić na nocleg), a na drugi dzień jeszcze raz choć jej połowę pokonać. Niestety pogoda totalnie pokrzyżowała nam szyki. Wszystko zaczęło się „knocić” już na drodze z Kluż-Napoka do Sebes. Niby jest tam już znaczny odcinek pięknej autostrady (skorzystaliśmy z niego, bo zależało nam na czasie), ale za to reszta drogi jest w totalnym remoncie (a właściwie to budowa nowej autostrady). Droga to ruchliwa, więc korków był co nie miara. Gdyby to jechał jeden motocyklista, to bajka, żaden problem takie korki… Łatwo i szybko się je objeżdża. Ale jak motocykli w grupie jest 10 i trzeba czekać na wszystkich, żeby grupa się nie podzieliła i pogubiła, to wtedy jest trudniej… Nagle korki stają się nie lada problemem… Tak więc niewielkie 123 km kosztowały nas sporo czasu. Gdy już udało się pokonać koszmar remontów drogowych, już za Sebes ale jeszcze przed wjazdem na właściwą część transalpiny, znów przygoda: na szczęście nie w naszej grupie, lecz u jadących przed nami kolegów z innej grupy. Niestety, jadąc po rumuńskich drogach trzeba się na nich spodziewać wszystkiego: osiołka, konia, owcy, krowy, zepsutej ciężarówki, wozu drabiniastego stojącego w poprzek drogi albo prozaicznej… słomy rozsypanej na asfalcie. Kolega z tamtej grupy się jednak tego nie spodziewał (zwłaszcza za zakrętem) no i skończył pielgrzymkę jeszcze przed transalpiną… Wpadł w zakręcie w poślizg na słomie, która tam leżała jak w stajni rozesłana na asfalcie, wyleciał z drogi i otarł się o murek zabezpieczający na poboczu. Skończyło się na złamanych dwóch żebrach i obitym motocyklu. Niestety jego pielgrzymka tu dobiegła końca… Przez głupią słomę… Gdy nasza grupa nadjechała na miejsce zdarzenia kolega już był „zaopatrzony” medycznie, jednak widok rozbitego motocykla osłabił nasze morale i zapał do jazdy na jakiś czas… Tak więc z dużą ostrożnością ruszyliśmy dalej. Kilka kilometrów dalej zaczynała się transalpina…

Początkowo droga wiedzie przez wioski, potem robi się coraz bardziej pusto i odludnie. W końcu zaczyna się las, liczne łąki i polany do wypasu owiec. Droga ciągnie się wzdłuż malowniczej rzeki (strumienia). Po pewnym czasie dojeżdża się do olbrzymiego sztucznego jeziora utworzonego przez zaporę na tej rzece. Zapora zamyka dolinę zalaną wodą. Droga poprowadzona jest brzegiem tego sztucznego jeziora. Widoki zapierają dech w piersiach… Co chwile stajemy, bo każde miejsce jest tak piękna, że trzeba tu sobie zrobić zdjęcie. Niektórzy rozwijają talenty reżyserskie kręcąc filmiki. Na zaporze jest obowiązkowy postój. Z ilości motocykli tu stojących łatwo wnioskować, że to stały punkt programu każdego motocyklisty na transalpinie. Niestety zaraz po przejechaniu zapory pogoda zaczyna się psuć. Niebo zasnuwają ciemne, deszczowe chmury… Do noclegu już nie tak daleko, ale myśleliśmy że jeszcze dziś uda nam się przejechać całą trasę… Niestety po kilku minutach tak lunęło, że ten pomysł szybko wybiliśmy sobie z głowy… Nie było sensu jechać dalej… W takim deszczu to ani przyjemności z jazdy po zakrętach, ani widoków żadnych… Podjęliśmy decyzje: jedziemy na nocleg. Trudno, może jutro będzie lepiej… 

Miejscem noclegu było pole kempingowe o nazwie „Cabana Groapa Seaca” w środku rumuńskich Karpat. Aby doń dojechać trzeba było zjechać z trasy transalpiny i około 10 km „tłuc się” żwirową drogą przez góry. Na szczęście przestało padać. Mimo to dla niektórych te 10 km jazdy po wertepach było nie lada wyczynem i przeżyciem… Na nocleg dotarliśmy koło 18.00. Miejsce było urocze! Odludne, puste, pięknie położone… Tylko miejsca na nocleg niezbyt dużo. W domku (schronisku) było tylko kilka pokoi, które udostępniliśmy naszym paniom, a mężczyżni albo koczowali w namiotach wokół schroniska, albo rozbili się na polanie w środku lasu, jakieś 200 metrów od schroniska. Obsługa kempingu uczciwie ostrzegła nas, że na polanę w nocy często przychodzą niedźwiedzie… Na szczęście tej nocy misie nie pojawiły się. Za to noc zepsuł nam kto inny: potop. W nocy przyszła tak wielka ulewa, że moje dotychczasowe podejrzenia, iż mój wysłużony już namiot może być już nieszczelny zostały całkowicie rozwiane! Od tamtej nocy mam już pewność: tak, mój namiot jest na pewno nieszczelny! Czas go wymienić! 

Poranek w środku rumuńskich Karpatów był śliczny. Po nocnej burzy pozostały tylko wspomnienia, mokre namioty, niedosuszone ubrania i krople wody na trawie. Dzień rozpoczęliśmy od Eucharystii. Na podwórku przed „schroniskiem” był ołtarz polowy. Każdy siadał gdzie mógł i na czym się dało. Jakoś nie pamiętam o czym było dzisiejsze kazanie, za to dobrze pamiętam wczorajsze świadectwo. Poprzedniego wieczoru bowiem, zanim jeszcze poszliśmy spać i przeżywaliśmy nocną burzę, był Apel Jasnogórski, a po nim opowiadał o swoim życiu jeden z naszych pielgrzymów-motocyklistów. To nawrócony alkoholik i więzień. Różne perypetie w życiu przeszedł. Dość powiedzieć, że był ostatnią osobą w Polsce, która otrzymała wyrok śmierci! (Dla przypomnienia karę śmierci zniesiono w Polsce dopiero w 1998 roku! Wcześniej kara taka była w prawodawstwie). Nasz współbrat motocyklistą ją otrzymał, ale nie zdążono jej wykonać, bo w grudniu 1989 roku wprowadzono amnestię zamieniając wszystkim skazańcom ten wyrok na 25 lat więzienia. I w ten sposób mu się „upiekło” (tzn. odsiedział 25 lat). Inaczej już by go wśród nas nie było… To jego opowiadanie o swym życiu, choć usłyszane dzień wcześniej, ciągle kołatało mi w głowie… Jak różnymi drogami Pan Bóg prowadzi człowieka do siebie… Człowiek ten dziś jest totalnie nawrócony. Jeździ i opowiada o swej przemianie. A że jeździ także na motorze, trafił i do nas…

Po Mszy było śniadanie, a zaraz po nim pakowanie i dalej w drogę, w stronę Bułgarii. Przed nami na początek czekał wymarzony i oczekiwany od wczoraj odcinek „Transalpiny”. Ruszyliśmy dziarsko przed siebie. Najpierw trzeba było wrócić kawałek po tej żwirowej drodze. Szybko się jednak z nią uporaliśmy i zaczęła się „boska” Transalpina! Pogoda nam sprzyjała. Słońce szybko osuszyło asfalt, tak że można było bezpiecznie jechać. Bezchmurne niebo gwarantowało śliczne widoki. Nie zawiedliśmy się! Jechało się bajecznie… Prawie 100 km wspaniałych zakrętów, serpentyn, cudownych górskich widoków, sielankowych stad owieczek, „podchmielonych” pasterzy, osiołków, koni, psów pasterskich… Zero zabudowań… W Polsce niestety podobny efekt nie do osiągnięcia… Nie ma u nas szans znaleźć prawie 100 km odcinka drogi bez jakiegokolwiek domu przy niej… 

Niestety wszystko co dobre prędko się kończy. Pomimo swej długości trasa minęła szybko. Oczywiście zatrzymywaliśmy się co chwila na zdjęcia i podziwianie widoków. Mimo to trzy godziny zleciały jak z bicza strzelił. Zjechaliśmy z górzystych Karpat na płaską, szeroką chyba na 150 km dolinę naddunajską. W połowie należy ona do Rumuni, przez jej środek leniwie i szeroko przepływa Dunaj, a po tamtej stronie rzeki jest druga jej połowa należąca już do Bułgarii. Jeszcze po stronie rumuńskiej zatrzymaliśmy się na tankowanie i lody. Upał zaczął dawać się we znaki. Każdy patrzył spode łba na słoneczne niebo i szukał odrobiny cienia, choćby nawet pod śmietnikiem, byle schować się przed słońcem. Przez myśl nam nie przeszło, że jeszcze tego samego dnia za nim zatęsknimy…

Byle tylko poleżeć…

Dunaj pokonaliśmy około godziny 15.00. Pamiętam to dobrze, bo wtedy odmawiamy zawsze Koronkę i akurat wypadła nam ona na środku rzeki, na przeprawie promowej. Tę wspaniałą rzekę pokonaliśmy promem. Na tym bowiem jej odcinku od miejscowości Calafat (w Rumuni) aż do Ruse (w Bułgarii), czyli prawie 300 km nie ma w ogóle mostów! Jest to naturalna granica między Rumunią, a Bułgarią. Dla porównanie to tak, jakby między Krakowem, a Warszawą pierwszy most na Wiśle był w Krakowie, a następny w Warszawie. A po drodze tylko dwa promy! 

Przeprawa minęła w miarę szybko i bezpiecznie. Jeden wielki prom, na nim kilka tirów, osobówek i ze setka motocykli, bo inne nasze grupy przyjechały w tym samym czasie. Wyjazd z promu nieco się zakorkował, gdyż Bułgarscy celnicy nikomu nie odpuścili – chcieli zobaczyć każdy dowód osobisty… 

Po kontroli dokumentów ruszyliśmy w głąb Bułgarii. Aby dostać się do granicy z Grecją, trzeba było ją dosłownie „przeciąć” przez środek. Przyznam, że nigdy wcześniej nie byłem w tym kraju. Tzn. jeden raz przez niego przejeżdżałem motocyklem gdzieś koło 2014 roku, ale to był szybki przejazd, prawie bez zatrzymywania się. (Nieco później, już po tej pielgrzymce nadrobiłem te zaległości, dlatego wiem co piszę oceniając ten kraj…). Wtedy jednak było to moje pierwsze poważniejsze zetknięcie się z tą częścią Europy. I tu muszę powtórzyć to co już wcześniej pisałem: jeśli ktoś szuka odludnych, „dzikich”, czy „ekstremalnych” terenów w Rumunii i twierdzi, że Rumunia jest jeszcze takim „dziewiczym”, nieskażonym zbytnio cywilizacją krajem europejskim, to nie był w Bułgarii… Bułgaria! To jest dopiero „dzicz”! Oczywiście nie chodzi mi o jakieś cechy mieszkańców! Absolutnie! Bułgarzy to bardzo „pozytywni” ludzie! Chodzi raczej o coś, co bym nazwał „rozkosznym, postkomunistycznym bałaganem i zaopuszczeniem kraju”. Rumunia szybko ostatnio „staje na nogi” i potężnie się odradza po komunie. Bułgaria leży na łopatkach! Nie wiem ile w tym prawdy, ale słyszałem, że połowa mieszkańców uciekła na Zachód i niezbyt się kwapi, by stamtąd wracać… Są tereny, że co drugi dom stoi po prostu pusty i niszczeje, bo właściciele są w USA lub na zachodzie Europy. Drogi o wiele gorsze niż w Rumunii. Przyroda bardziej „zdziczała”, infrastruktura przemysłowa – prawie zerowa, baza turystyczna praktycznie „nieruszona” z czasów komuny (oczywiście są wyjątki jak np. osławione plaże Złote Piaski czy Słoneczny Brzeg, ale i tam zewsząd „wyłazi” komunizm). Jeśli więc ktoś szuka „egzotycznego”, niezbyt skażonego cywilizacją zakątka Europy, to trzeba minąć Rumunię i jechać do Bułgarii! Tam można jeszcze „zażyć dobrodziejstw komuny i postkomuny”. Oczywiście nie ma się co aż tak przerażać! Internet działa tam świetnie, bankomaty są wszędzie, podobnie supermarkety, a w nich towary takie jak w Polsce… Tu nic nas nie zaskoczy! Natomiast „ogólny wizerunek” kraju jest smutny… I choć zabytków mają sporo, morze wspaniałe, przyrodę uroczą, to kraj jakiś taki „dziwnie smutny” jest… Jakby ludzie nie mieli w nim nadzieji…

Nam wypadł w Bułgarii tylko jeden nocleg – na kempingu „Kransko Hanche” w miejscowości Kryn. Trzeba było jednak tam dojechać! A z przejścia granicznego było to „zaledwie”… 230 km! Ruszyliśmy więc płaską jak stolnica naddunajską doliną w stronę pasma górskiego Stara Płanina. Musieliśmy je dziś sforsować, bo nocleg był po tamtej stronie gór. Ciągnie się ono ze wschodu na zachód przez 2/3 szerokości kraju. A trzeba powiedzieć, że są to dosyć wysokie góry, niewiele niższe od naszych Tatr! Najwyższe szczyt – Botew – ma 2376 m, a aż 30 innych przekracza poziom 2000 metrów! Niestety nie dane nam było cieszyć oko ich pięknem. Ledwo opuściliśmy prom pogoda zaczęła się psuć. Nie minęło nawet 2 godziny i zaczął padać deszcz. W ulewie więc przyszło nam się przedzierać przez te góry. Na dodatek zanim dojechaliśmy do miasta Gabrowo, skąd rozpoczynała się przeprawa, zaczęło robić się ciemno. Tak więc cały najpiękniejszy, 40 – kilometrowy odcinek trasy pokonywaliśmy już po ciemku. Trasa wiodła przez las bukowy i była bardzo kręta, choć nawierzchnię miała mocno zniszczoną. Najwyższy jej punkt był na przełęczy Szipeńskiej (Szipka) i miał 1185 m, więc nieco mniej niż nasz Turbacz. Z przełęczy pozostało już tylko zjechać w dół 20 km i byliśmy w domu, tzn. na kempingu. 

Po przyjeździe na kemping, wymarznięcia i zmoczeni marzyliśmy o noclegu pod dachem. Nikomu nie chciało się rozbijać namiotów. Na dodatek pole kempingowe (czytaj: olbrzymia łąka) było tak nasiąknięte wodą, że trudno było znaleźć miejsce gdzie można by bezpiecznie postwić motocykl. W każdym punkcie podnóżek wbijał się bowiem w ziemię jak w masło i motocykl chętnie „wykorzystywał” ten moment, by położyć się na trawie. Jak wspomniałem domki kempingowe na polu były, ale tylko jeden czteroosobowy na grupę. W naszej zaś grupie były dwie kobiety, więc po dżentelmeńsku daliśmy im pierwszeństwo, by tam zamieszkały. Panom pozostały więc namioty… Nasze panie udostępniły nam tylko swoją łazienkę, byśmy się umyli oraz gniazdka z prądem, by naładować telefony czy inne elektroniczne gadżety. Pałając więc lekką zazdrością względem ich luksusu rozbiliśmy namioty. Cóż było robić… (Rano się dowiedzieliśmy, że w nocy to one zaczęły nam zazdrościć spania w namiotach… Okazało się, że pokoik w domku był mocno zagrzybiony i miał wielu kosmatych czworo i sześcionożnych „lokatorów”) . Tak czy inaczej tego wieczora jeszcze udało się nam zjeść dosyć smaczną i ciepłą kolację. Nie wiem z czego było to mięso serwowane z frytkami (z barana czy kozy), ale byliśmy już tak głodni, że było nam obojętne… Ważne, że nie uciekało z talerza… 

Noc tym razem minęła spokojnie. Rankiem odprawiliśmy Mszę św., zjedli śniadanie, złożyli namioty, wysłuchali narzekań naszych pań jak to śmierdziało stęchlizną w ich domku i wyruszyliśmy w drogę. Tego dnia do pokonania była reszta Bułgarii. Na wieczór mieliśmy dojechać na nocleg do Kawali na wybrzeżu Morza Egejskiego w Grecji. Najpierw droga wiodła przez małe pasmo tzw. Srednej Gory, a potem wjechaliśmy w bardzo ciekawą i uroczą Nizinę Górnotracką. Ciągnie się ona przez potężną część Bałkanów i kończy praktycznie u stóp Konstantynopola. W tej części Bułgarii wbija się ona klinem o szerokości ok. 100 km między Starą Płaninę a Rodopy. Jeśli ktoś jeździł do Bułgarii w czasach komuny, to podobno jednym z bardziej znanych jej lokalnych produktów był jakiś krem różany robiony na bazie olejku różanego (do dziś Bułgaria z niego słynie). Otóż Bułgaria jest największym na świecie producentem tegoż olejku różanego (choć pewnie dziś jak znam życie już pewnie Chińczycy ją wyprzedzili…). W każdym razie tenże olejek wytwarza się rzeczywiście z płatków róż, a ich największe plantacje w Bułgarii znajdują się właśnie na tej nizinie. Wtedy przejechaliśmy ją nie wiedząc o tym. Niestety zapachu róż nie poczuliśmy, ale to z powodu, że nie był to chyba czas na ich kwitnięcia… Ominęliśmy miasto Stara Zagora i kierując się cały czas na południe zmierzaliśmy w stronę granicy z Grecją. Kilka kilometrów przed granicą zapragnęliśmy jeszcze skosztować jakichś bułgarskich potraw w ramach obiadu. Niestety bardzo miła pani w przydrożnym barze miała tylko kawę, herbatę, zimne napoje i jakieś słodkie ciepłe placki (drożdżówki), na które nikt nie miał za bardzo ochoty. Był to jednak dobry czas na odpoczynek. Jeden z naszych kolegów znany jest z tego, że lubi spać. Gdy tylko może, leżakuje. Często  mu przyjaźnie dokuczamy z tego powodu: „Janusz, uważaj żebyś nie zasnął w czasie jazdy, bo sobie guza o bak nabijesz…”. Tym razem Janusza tak „ścięło” na ławeczce w barze, że leżał jak nieboszczyk z rękami złożonymi na piersi. A my staliśmy nad nim i żartowaliśmy sobie, że trzeba mu w te ręce włożyć kartkę z napisem: „W razie pożaru nie budzić! – przenieść”. 

„W razie pożaru nie budzić! Przenieść!”

Położone na odludziu przejście graniczne Bułgaria – Grecja przejechaliśmy bez zatrzymania gdzieś koło godz. 14.30. Zaraz za nim po stronie greckiej zaczyna się droga nr 23, a na niej pięć dosyć długich tuneli (wszak to góry – Wschodnie Rodopy). Gdy wyjechaliśmy z ostatniego tunelu wydawało się nam, że wjeżdżamy do pieca chlebowego. W Bułgarii było bardzo ciepło, ale po drugiej stronie gór, w Grecji wprost buchnęło na nas gorące powietrze! W tym upale zmierzaliśmy na południe, w stronę wybrzeża. Tuż za miejscowością Komotini odbiliśmy na zachód. Ostatni odcinek tego dnia przebiegał drogą E90. To droga ekspresowa wybudowana na jednym ze starożytnych rzymskich traktów – Via Egnatia. Była to jedna z tych dróg, co to „wszystkie prowadzą do Rzymu”. Jej budowę zlecił senator rzymski Gajus Egnatius (stąd jej nazwa), aby połączyć te części cesarstwa z Rzymem. Powstała jakieś 120 lat przed Chrystusem. Budowana etapami w ostateczności łączyła Konstantynopol z portem w Dyrrachium (dzisiejsze Durres w Albani) skąd morzem dopływało się do Brindisi i dalej drogą Via Apia można było dostać się do Wiecznego Miasta. Fragmentem tej drogi według relacji św. Łukasza zapisanej w Dziejach Apostolskich (16,11 – 17,32) podróżował w czasie swej drugiej wyprawy misyjnej św. Paweł. Wypłynął on z Troady (czyli homeryckiej Troi) w Azji Mniejszej i przez wyspę Samotrakę dopłynął do dzisiejszej Kawali (wtedy to miasto nazywało się Neapol. Nie należy go mylić z dzisiejszym Neapolem! To różne miasta!). Tak czy inaczej 25 czerwca około godz. 17-tej wjechaliśmy na Via Egnatię. Nasze drogi jeszcze dziś skrzyżują się ze stopami św. Pawła. Swoją nogę na kontynencie europejskim Paweł po raz pierwszy postawił właśnie w Kawali – tej miejscowości, w której my mieliśmy dzisiejszy nocleg. On przypłynął tam statkiem, my przyjechaliśmy na motocyklach.

Wieczorem zameldowaliśmy się na kempingu „Aleksandros” w Kawali. Mieliśmy tu  zjeść obiadokolację i śniadanie oraz spędzić jedną noc. Nikt jednak nie myślał na razie o jedzeniu. W pośpiechu rozbijaliśmy namioty, aby jak najszybciej rzucić się do morza. Dopiero po godzinie moczenia w cieplutkich wodach Morza Egejskiego zapragnęliśmy coś przekąsić. Wcześniej jeszcze niektórzy postanowili zrobić pranie brudnych ubrań, które nazbierały się z kilku dni. Pogoda była piękna więc istniała realna szansa, że na rano wszystko będzie suche.

Na kempingu

W czasie kolacji z radością obserwowałem zabawne „zjawisko”, jakże nie typowe dla Grecji. Otóż posiłek przygotowany był w kuchni kempingowej restauracji. Generalnie Grecy to naród, który na wszystko ma czas… Im się nigdzie nie spieszy… Jak w Afryce… „Robota nie zając, nie ucieknie”. Jakaż więc była moja radość patrząc na grupę kilku kelnerów – dorosłych facetów, którzy biegali „jak z piórkiem” wokół nas donosząc posiłki, poganiani dziarsko przez energiczną i krzykliwą, drobną greczynkę. Cudowny widok… Widać, że pani wzbudzała w nich respekt…

Odpoczynek…

Wieczorem tego dnia udało nam się jeszcze całą pielgrzymką zebrać nad brzegiem morza i zaśpiewać Apel Jasnogórski. Noc minęła jak zwykle – za szybko. Rano po śniadaniu wyruszyliśmy całą ekipą do Filippi. Tam właśnie rozpoczęła się dopiero nasza właściwa „pielgrzymka śladami św. Pawła”, w miejscu, w którym zaczęło się chrześcijaństwo na kontynencie Europejskim – w Filippi.

Filippi to stare miasto greckie, ściślej mówiąc macedońskie, rozbudowane przez ojca Aleksandra Macedońskiego – Filipa II. Od niego zresztą nosi swą nazwę. Wcześniej była tu twierdza o nazwie Krenides. Miasto nie zapisało się jakoś specjalnie na kartach starożytnej historii. Może tylko tym jednym zasłynęło, że pod jego murami w 42 roku przed Chrystusem Oktawian August rozgromił ostatnie siły republikańskie pod wodzą Brutusa i Kasjusza – słynnych zabójców Juliusza Cezara. Można powiedzieć, że pod Filippi legły w gruzach sny o Rzymie jako republice. Za to 90 lat później w tym miejscu pocznie się chrześcijańska Europa. Św. Łukasz w Dziejach Apostolskich (rozdział 16) opisuje jak do tego miasta trafia św. Paweł. A stało się to za sprawą… Pawłowego widzenia! Jeszcze będąc w Azji (w Troadzie) Paweł miał w nocy widzenie: jakiś Macedończyk stanął przed nim i błagał go: «Przepraw się do Macedonii i pomóż nam!» (Dz 16, 9).Apostoł odczytał to jako znak, że ma opuścić Azję i wyruszyć na nowy kontynent, co też się stało. Przez Samotrakę dotarł drogą morską do Neapolu (dzisiejszej Kawali), a potem poszedł do większego miasta jakim była właśnie Filippia. Jest to odległość ok. 20 km. Dla Pawła był to pewnie dzień drogi, dla nas pół godziny jazdy. W Filippi mieszkał tylko kilka dni, ale miał sporo przygód. Oto jak opisuje ten czas jego towarzysz, św. Łukasz: W tym mieście spędziliśmy kilka dni. W szabat wyszliśmy za bramę nad rzekę, gdzie – jak sądziliśmy – było miejsce modlitwy. I usiadłszy rozmawialiśmy z kobietami, które się zeszły. Przysłuchiwała się nam też pewna „bojąca się Boga” kobieta z miasta Tiatyry imieniem Lidia, która sprzedawała purpurę. Pan otworzył jej serce, tak że uważnie słuchała słów Pawła. Kiedy została ochrzczona razem ze swym domem, poprosiła nas: «Jeżeli uważacie mnie za wierną Panu – powiedziała – to przyjdźcie do mego domu i zamieszkajcie w nim!». I wymogła to na nas. (Dz 19, 13-15). Myślę, że warto w tym miejscu powiedzieć kilka słów o tej kobiecie. Lidia nie była rodowitą filipianką. Pochodziła z Tiatyry, a więc miasta w Azji Mniejszej oddalonego od Filippi ok. 500 km! Zajmowała się handlem purpurą i być może to właśnie interesy sprowadziły ją do tego miasta. Dość, że miała tu już swój dom. Lidia nie była też Żydówką. Łukasz nazwał ją jako „bojącą się Boga”, a w ten sposób nazywano prozelitów czyli osoby, które nawróciły się na jakąś inną, nową wiarę. Zatem Lidia „z urodzenia” nie była nawet Żydówką, lecz przyjęła judaizm jako swoją wiarę, nawróciła się na Judaizm. Prowadziła widać życie zgodne z przyjętą wiarą, bo w szabat wyszła za miasto nad rzekę, gdzie było miejsce modlitwy miejscowych Żydów. Tam też trafił św. Paweł słusznie przypuszczając, że spotka tam swoich braci w wierze. Jako gość zapewne został poproszony (taki był zwyczaj), by objaśnił czytany w szabat fragment Tory. Paweł pewnie swoim zwyczajem tak to zrobił, iż przekonywał do tego, że Mesjasz już przyszedł i że został zabity w Jerozolimie, i że zmartwychwstał. W teologii taki zwięzły wykład na ten temat zwie się to klasycznie „kerygmatem”.  Widać nauka Paweł trafiła do serca Lidii, bo ta poprosiła o chrzest dla siebie i swego domu (czyli rodziny i ewentualnej służby). Po tym wydarzeniu Lidia zaprasza Pawła i jego towarzyszy, by zagościli w jej domu, z czego ci chętnie korzystają. W ciągu tych kilku dni spędzonych w Filippi ma miejsce jeszcze jeden ważny epizod: Paweł wyrzuca złego ducha z pewniej niewolnicy. Nie będę tego tu opisywał. Można to przeczytać w Dziejach Apostolskich (rozdz. 16). Staje się to niestety powodem tego, że Apostoł musi opuścić to miasto i udać się dalej. Z Filipianami jednak Apostoł zaprzyjaźnił się jak z żadną inną wspólnotą, którą wcześniej lub później założył! Była to jego najbardziej „zaufana” wspólnota i jak sam wspomina „nosił ich wszystkich w sercu” (Flp 1,7). Tylko ich jako jedynych Paweł ma śmiałość prosić o pieniądze! Nigdy wcześniej ani póżniej tego nie robił w stosunku do żadnej gminy! Musiał więc mieć z nimi wyjątkowo dobre i ufne relacje! To do nich adresuje jeden ze swoich późniejszych listów (List do Filipian). Samo miejsce i wydarzenie chrztu Lidii jest w jakiś sposób „symboliczne” dla nas Polaków. Oto z tego miejsca, z Filippi rozpoczął się cały proces chrystianizowania Europy! Zapoczątkowała go kobieta i to pochodząca z obcego kraju! A gdzie ten proces się zakończył? W Polsce! A dokładnie w katedrze wawelskiej 14 lutego 1386 roku! To w tym dniu chrzest przyjął Jogaila (Jagiełło) – władca ostatniego europejskiego kraju – Litwy. A kto się do tego walnie przyczynił? Znowu kobieta z obcego kraju! Św. Jadwiga Królowa!

My do Filippi dotarliśmy rankiem w środę 26 czerwca. Z kempingu „Aleksandros” na miejsce chrztu Lidii było ok. 30 km. Miejsce okazało się niemal dokładnie takie, jak wyobrażałem je sobie z opisu św. Łukasza. Poza miastem, nad rzeczką, w spokojnym zagajniku (albo parku), obok ruin starożytnej Filippi (współczesne, nowe miasto jest kilka kilometrów od tego miejsca). Pogoda była wyśmienita! Słońce, błękitne niebo, bardzo ciepło… Na szczęście zagajnik i płynąca woda stwarzały świetne warunki na odpoczynek. Nad samą rzeką stworzono specjalne miejsce gdzie można zejść do wody,  usiąść na kamiennych schodach i odprawić Mszę św. Skorzystaliśmy z tego. W czasie Mszy św. na pamiątkę chrztu Lidii odnowiliśmy nasze przyrzeczenia chrzcielne. Ks. Bogusław nie żałował wody w czasie pokropienia, a co odważniejsi wchodzili nawet do rzeczki i moczyli w niej głowy. Sama rzeczka nie była duża, ani głęboka. Ot, taki spokojnie płynący potok szerokości może 2 metrów i głębokości maksymalnie do kolan. Dziś to miejsce narodzin chrześcijaństwa w Europie znajduje się w rękach grekokatolików. Obok wybudowali oni przepiękne, nieduże baptysterium (kaplicę chrzcielną). My jednak odprawialiśmy Mszę pod gołym niebem. Choć miejsce należało do tych, z których ewidentnie nie chce się odjeżdżać, trzeba było ruszać dalej. Kolejny punkt z pielgrzymki śladami św. Pawła czekał! A były nim Saloniki (lub też jak kto woli: Tesaloniki). Z Filippi to ok. 160 km. Paweł, Sylas i Łukasz wędrowali pewnie kilka dni zatrzymując się na nocleg w Amfipolis i Apolonii. Między tymi miastami jest mniej więcej dzień drogi. W Tesalonikach misjonarze tradycyjnie udali się do synagogi. To był zawsze pierwszy teren głoszenia Dobrej Nowiny. Zaczynali od swoich – Żydów. Niestety w Tesalonikach podobnie jak wcześniej w Filippi i każdym zresztą innym miejscu gdzie trafiali scenariusz działania był dokładnie taki sam. Co więcej to scenariusz zastosowany wcześniej wobec Jezusa. A więc najpierw pojawia się ktoś kto głosi nową naukę (Jezus, Paweł, ktokolwiek inny…). Przez chwilę się go słucha analizując „co my z tego będziemy mieli?”. Jeśli bilans okaże się niekorzystny – nowa idea zagraża w jakiś sposób interesom żydowskim, postępuje się według sprawdzonej metody: najpierw trzeba zrobić zamieszanie, rozróbę, zadymę. Gdy pojawi się władza odpowiedzialna za porządek w mieście należy szybko usprawiedliwić burdę wywołaną przez siebie! Koniecznie trzeba powiedzieć, że to w imię troski o praworządność, w obronie cesarza, porządku publicznego, dobra wspólnego, etc… Taki „górnolotny” frazes, „święty gniew”. Następnie tłumaczy się niezorientowanej władzy porządkowej, że to tamten delikwent podburza przeciwko państwu (porządkowi społecznemu, władzy…) i w imię walki o dobro należało wywołać ten „święty gniew oburzenia”. W ten sposób zrzuca się winę na gościa, którego się chce usunąć. Potem to już samo państwo (władza), eliminuje „wrogi element”, wskazanego „wichrzyciela” z gry. I ta metoda, stara jak widać i sprawdzona, działa do dziś… Dlaczego? Bo władzy najczęściej wcale nie chce się sprawdzać jaka jest prawda. Czy zarzuty są słuszne… Po co sobie robić kłopot… Ważne by był spokój… Paweł (i wielu innych) ciągle byli ofiarami tej metody. Na każdym niemal miejscu, gdzie trafiali na swoich pobratymców ten scenariusz się powtarzał… 

Z Filippi pojechaliśmy śladem św. Pawła do Tesalonik. Paweł wędrował starożytną Via Egnatia. My jechaliśmy autostradą E90 noszącą to samo imię: „Egnatia Odos”, czyli „Droga Egnatia” (o której historii pisałem w poprzednim numerze). Pogoda była nam łaskawa. Co prawda w drodze dopadła nas niewielka burza, ale zrobiła to akurat w chwili tankowania, tak więc ocaleliśmy przed deszczem. Do Tesalonik dotarliśmy mniej więcej w porze obiadowej. Miasto jakoś nas nie urzekło. Ciasno, tłoczno, pełno samochodów, brud, ludzie chodzący „jak im się chce”. Przejścia dla pieszych, sygnalizacja świetlna kompletnie ich nie obchodzi… Z Pawłowych Tesalonik zostały tylko ruiny, które można było za opłatą zwiedzać. Widziałem, że jacyś Amerykanie kupowali tam bilety, ale nam wystarczył „rzut oka” z tarasu widokowego na to rumowisko, by przekonać się, że nic tam nadzwyczajnego nie zobaczymy. Ot, ceglasta ruina… Można co najwyżej wyobrażać sobie, że gdzieś tam pod tymi gruzami był kiedyś dom Jazona, u którego gościł św. Paweł. 

W mieście tym postanowiliśmy zobaczyć jeszcze jedną rzecz: Bazylikę św. Dymitra. Jej początki sięgają V wieku, ale w skutek perturbacji politycznych, zawieruch wojennych i pożarów była częściowo niszczona i odbudowywana kilka razy. Był czas, że była nawet muzułmańskim meczetem. To jeden z ważniejszych zabytków Tesalonik. Znajduje się w niej grób św. Dymitra, który zginął śmiercią męczeńska w 304 r. Otwierała się przed nim kariera prokonsula, ale zamiast zabijać chrześcijan wolał sam głosić Ewangelię. Szybko więc zakończył karierę przebity dzidami. Jego ciało ponoć wydaje jakieś wonne olejki… Niestety nam nie dane było nic poczuć (a nie był to jeszcze czas koronawirusa). 

W Tesalonikach zapragnęliśmy zjeść jakiś grecki „specjał”. Skończyło się na kurczaku, greckiej sałatce i serze feta. Ceny niestety były turystyczne. Wracając ze spaceru po mieście do motocykli zobaczyłem starego amerykańskie pick-upa wyładowanego arbuzami. Cena z 6 kilogramowego potwora okazała się śmiesznie niska. Niestety dopiero po powrocie do motocykla uświadomiłem sobie „wagę” problemu: „gdzie ja tego potwora załaduje?!” Jakimś cudem jednak udało się go upchnąć do jednego z plecaków i dowieść na kemping. Zanim tam jednak dojechaliśmy czekała nas jeszcze jedna przygoda… 

Saloniki opuściliśmy około godziny 15.30 kierując się jeszcze kawałek drogą „Egnatia Odos” na zachód, by potem odbić na południe w drogę E75. Egnatia wiodła niegdyś od Salonik na zachód, wgłąb Półwyspu Bałkańskiego przez okolice jezior Ochrydzkiego i Prespy, i dalej w stronę leżącego nad Adriatykiem miasta portowego Dyrachium (dzisiejsze Durres w Albanii). Tam droga się kończyła. Chcąc dostać się do starożytnego Rzymu trzeba było w Durres wsiąść na statek i przepłynąć dosyć wąski w tym miejscu Adriatyk, dopłynąć do portu Bari i tam rozpoczynała się kolejna rzymska droga, słynna Via Apia. Ta wiodła już bezpośrednio do stolicy cesarstwa. My jednak Via Egnatię pożegnaliśmy na dłuższy czas. W drodze powrotnej przyjdzie nam jeszcze raz ją przeciąć w Albani. Na razie jednak ruszyliśmy innym szlakiem: drogą wzdłuż wybrzeża łączącą Tesaloniki (albo jak kto woli Saloniki) z stolicą Grecji – Atenami. (Choć do Aten tak naprawdę nią nie dojechaliśmy, bo nie taki był cel.) Niestety ledwo opuściliśmy Tesaloniki zaczęły się przygody, albo jakby powiedział słynny Don Kichot z La Manchy: „osiągnęliśmy słynną przewagę”. Zaczęło się od paliwa… Jakoś tak się zagapiliśmy, że jeden z naszych kolegów nie zauważył, że kończy mu się benzyna. Gdy się spostrzegł, okazało się, że najbliższa stacja jest za daleko, by do niej dojechać. Cóż jednak było robić. Jechaliśmy dotąd, aż Zygmuntowi silnik nie zgasł. Niestety zabrakło 5 kilometrów… To za dużo by motocykl pchać, zwłaszcza na autostradzie. Ale od czego są koledzy?! Natychmiast rozpoczęła się akcja ratunkowa, czyli przelewanie paliwa z baku do baku. Mieliśmy ten manewr już opanowany, bo kiedyś już taką „akcję” przerabialiśmy w Bośni jadąc do Medjugorie. Potrzebny jest kawałek rurki, butelka i płuca… Wszystko to było w kufrach… Po tej akcji można powiedzieć, że ziściły się słowa św. Pawła napisane do Koryntian: „Nie miał za wiele ten, kto miał dużo. Nie miał za mało ten, kto miał niewiele” (2 Kor 8,15). Wystarczyło jednak, by dojechać do najbliższej stacji benzynowej. Cała ta akcja, choć niezbyt przyjemna zważywszy na panujący upał i ruch na autostradzie, okazała się jednak zbawienna z innego powodu. Przy okazji przelewania benzyny odkryliśmy jeszcze jedną usterkę, która mogła przykro się zakończyć. Okazało się, że w Hondzie Anki jest podejrzanie mało powietrza w tylnym kole. Trudno był przypuszczać, że samo „zeszło”. Szybko okazało się, że to kapeć: z opony wyraźnie sterczał jakiś szpej. Na szczęście Anka miała tzw. opony bezdętkowe (co nie jest regułą w motocyklach), a jeden z kolegów miał podróżny zestaw do klejenia opon, więc naprawa poszła błyskawicznie. Zważywszy, że główny „wulkanizator” robił to pierwszy raz, a naprawy uczył się tuż przed wyjazdem oglądając filmik demonstracyjny na You Tubę, dzieło można było nazwać profesjonalnym. Muszę jednak przyznać, że pierwszy raz w mojej „karierze motocyklowej” zdążyła mi się taka sytuacja. Nigdy wcześniej nie musiałem łatać opony na drodze. Na wieczór szczęśliwie dotarliśmy do kempingu „Olympos Bech Camping” w pobliżu miejscowości Litochro. Na wschodzie rozpościerało się piękne i ciepłe Morze Egejskie. Na zachodzie w odległości ok. 15 km dostojnie obserwowała nas góra bogów – Olimp. Zażyliśmy jeszcze kąpieli w ciepłych wodach morza, „wsunęliśmy” kupionego w Salonikach arbuza i poszliśmy spać. Nikomu nie chciało się rozkładać namiotów. Spaliśmy pod gołym niebem, tak było ciepło…

Noc na kempingu w miejscowości Plaka minęła jak zwykle, czyli za szybko. Przynajmniej mnie… Bo niektórym ponoć ta noc się dłużyła, a to przez kolegów z innych grup. Rano niektórzy skarżyli się, że w nocy musieli szukać stoperów do uszu. Zawsze w tak dużej grupie znajdzie się ktoś, kto imprezuje do późnych godzin nocnych. I tym razem tacy się znaleźli. 

Po śniadaniu ruszyliśmy w stronę Olimpu. To jedna z najbardziej znanych gór na świecie. Wszyscy znają tę nazwę choćby z mitów greckich. O olimpiadach już nie wspomnę… A kto wie, jak wysoki jest Olimp, czy jest łatwy do zdobycia czy trudny? Czy to górka w stylu Kopca Kościuszki czy raczej Rysów? No właśnie… Otóż Olimp to nie pojedyncza góra, lecz masyw górski złożony z kilku szczytów. Czy jest wysoki? O, tak! Zdecydowanie wyższy od naszych Tatr! Najwyższy szczyt w masywie Olimpu nazywa się Mitikas i ma 2918 m n.p.m.! A więc prawie pół kilometra wyższy od Rysów! Na dodatek cały masyw znajduje się nie dalej jak 15 km od brzegu Morza Egejskiego, stąd gwałtowna różnica wysokości robi niesamowite wrażenie! Na samą górę jednak nie mieliśmy zamiaru wjeżdżać. Zresztą to niemożliwe motocyklem. Górę można zdobywać tylko pieszo, choć jeśli ktoś ma dużo pieniędzy to z parkingu Prionia, do którego dojechaliśmy jeszcze motocyklami, można wyruszyć na osiołku lub mule. Nie mieliśmy jednak czasu na zdobywanie szczytu, zwłaszcza że na ten wyczyn trzeba całego dnia. Przyjechaliśmy tu tylko „z ciekawości”, bo mówiono nam, że ładna trasa prowadzi do tego miejsca i widoki z niej są bajeczne. I to prawda! 

Z Prioni ruszyliśmy w stronę miejsca, które miało być naszym kolejnym noclegiem. Myślę, że każdy kto był w Grecji odwiedził i to miejsce, bo to chyba „numer dwa” na mapie miejsc do zobaczenia w tym kraju, tuż za Atenami. Każdy szanujący się turysta, który był choćby na wycieczce autokarowej w Grecji zapytany co tam zwiedził, jednym tchem wymieni: „Widzieliśmy Ateny i Meteoryty”. No właśnie… Tylko meteoryty to są spadające gdzieś w kosmosie odłamki gwiazd czy coś takiego, zaś w Grecji zwiedza się nie pamiątki jakie podarował nam kosmos lecz monastyry zbudowane na skałach! Nie „meteoryty” lecz METEORY! Tak się to miejsce nazywa! Tak więc nie chodzi o kawałki „ciała niebieskiego” jakie dotarły do Ziemi lecz masywne skały z piaskowca. I to oznacza ich nazwa: meteoros – wzniesiony w górę, będący wysoko w powietrzu. To był nasz dzisiejszy cel…

Zanim tam jednak dotarliśmy czekała nas dosyć długa droga, około 190 km przez centralną, gorącą Grecję. Początek był bardzo atrakcyjny – piękna droga pełna zakrętów wijąca się przez góry, okalająca pasmo Olimpu. Jadąc nią mogliśmy ten majestatyczny masyw oglądnąć także z drugiej, zachodniej strony. Potem wjechaliśmy na w centrum półwyspu poruszając się mniej więcej wzdłuż starożytnej granicy między Tesalią, a Macedonią. Ten rejon Grecji nie zrobił na nas dobrego wrażenia. Małe, zaniedbane wioski i miasteczka. Pusto, gorąco, pola i tylko gdzieniegdzie zabudowania po czymś, co bardzo przypominało nasze komunistyczne gospodarstwa PGR – y. W jednym takim PGRze zatrzymaliśmy się bo była przy nim (jak nam się zdawało) stacja benzynowa i coś w rodzaju zakładu wulkanizacyjnego. Mieliśmy zamiar załatać w końcu porządnie oponę w motocyklu Anki, żeby uspokoić jej serce… Ciągle jej się bowiem zdawało, że powietrze z opony uchodzi, choć wcale tak się nie działo… No, ale dla świętego spokoju co jakiś czas stawaliśmy przy stacji gdzie był kompresor. Tu było coś więcej! Nie tylko kompresor, ale i wulkanizator! Jakże się jednak przeliczyliśmy… Owszem, miejsce było zakładem wulkanizacyjnym, ale raczej tylko opon od traktorów i kombajnów! Na domiar złego na całym „obiekcie” nie było żywej duszy! Nikogo! Szukaliśmy pukaliśmy, i nic! Odnosiło się wrażenie, jakby ktoś po prostu porzucił w środku dnia pracę i poszedł do domu na obiad. Zwiedziliśmy więc ten „obiekt”, napiliśmy się wody siedząc przy „biurku” szefa stacji (tak przynajmniej sądziliśmy) i wyruszyliśmy dalej. 

W pewnym momencie ktoś wpadł na pomysł, by w końcu się zatrzymać i zjeść coś co ma choćby namiastkę obiadu. Nie było to jednak proste… Tereny nie należały do miejsc turystycznych, więc i infrastruktura gastronomiczna nędzna. W końcu udało się wypatrzyć przy drodze jakiś obwoźny bar, coś w rodzaju „foodtracka”. Okazało się, że pani serwuje w nim tylko jeden „przysmak” zwany „souvlaki” – coś w rodzaju takiego greckiego kebaba. Trochę jej zajęło przygotowanie tego specjału dla 12 osób, ale nam się nie spieszyło. Do noclegu mieliśmy już blisko…

Powoli zbliżaliśmy się do Meteorów… W oddali majaczyły już na horyzoncie sterczące w niebo skały. Z każdej strony to miejsce wygląda niezwykle. Późnym popołudniem wtoczyliśmy się na teren kempingu w miejscowości Kastraki u podnóża majestatycznych skał. Czekała nas jeszcze obiadokolacja w restauracji znajdującej się na terenie pola kempingowego oraz nabożeństwo pokutne ze spowiedzią, a po nim Msza św. wśród namiotów. Po modlitwach kilku z nas wpadło jeszcze na pomysł, by wyjechać na jeden punkt widokowy i popatrzeć na zachód słońca nad Meteorami. I to był bardzo dobry pomysł. W tej scenerii było to, powiedzmy… „doświadczenie mistyczne”. Łatwo zrozumieć dlaczego mnisi wybrali sobie to miejsce…

Meteory

Nazajutrz rano wyruszyliśmy aby zwiedzać klasztory na Meteorach od środka. Nie da się ich jednak zwiedzić wszystkich w ciągu jednego dnia i to nawet nie z tego powodu, że jest ich za dużo. Powód jest inny… Po prostu każdy klasztor czynny jest tylko w jeden dzień w tygodniu i tylko wtedy dostępny jest dla turystów (przynajmniej tak było w 2019 r.). Wychodzi to tak, że w poniedziałki czynne są np. tylko dwa klasztory (pozostałe są w tym czasie nieczynne), we wtorki kolejne dwa, w środy następne… Itd. My do Meteorów dotarliśmy w czwartek 27 czerwca, ale wieczorem, więc w tym dniu były już nici ze zwiedzania. Dopiero w piątek mogliśmy pozwiedzać. Wtedy dostępny był niestety tylko Meteor Warłama z XIV wieku. Piszę „niestety” dla mnie, gdyż kilka lat wcześniej go już widziałem… Wolał bym więc zobaczyć inny… Ale trudno… Inni go nie widzieli… Generalnie dostęp do niego nie jest zbyt trudny. Da się wejść na nogach, po schodach. Do niektórych klasztorów można wjechać tylko dość dobrze już wyeksploatowaną kolejką linową, co dostarcza dodatkowej adrenaliny. Jedyne „utrudnienie” może być dla pań, które zapragną zwiedzać klasztor w podkoszulkach na ramiączkach… Trzeba będzie pogodzić się z koniecznością narzucenia na siebie niezbyt gustownej chusty… No i oczywiście trzeba wykupić bilet (nie pamiętam za ile, ale nie jakoś powalająco drogi…). Klasztor w środku jest piękny, choć w sumie dosyć mały (co akurat nie dziwi zważywszy na ograniczoność miejsca na skale)! Na ścianach oglądać można zabytkowe freski. W pomieszczeniach gospodarczych porobiono ekspozycję różnych przedmiotów codziennego użytku wykorzystywanych przez mnichów. Imponujące wrażenie robi beczka albo lepiej powiedzieć potężną cysterna na wino mieszcząca kilka tysięcy litrów tego napoju… Dziś niestety pusta… Widziałem, że turystów fascynowała także stara (nie używana już) winda do transportowania mnichów i towarów na dół. Przyznam, że rzeczywiście trzeba było mieć wiarę by do niej wsiąść… W przyklasztornym sklepiku można było także nabyć różne pamiątki. Szczególną popularnością cieszą się pisane na miejscu ikony. Niestety niezbyt tanie… 

Po zwiedzeniu klasztoru i zrobieniu widokowej „rundki” między potężnymi blokami skalnymi ruszyliśmy w dalszą podróż. Dziś mieliśmy osiągnąć cel naszej pielgrzymki – Korynt! Przed nami jednak pozostało 390 km do przejechania. A po drodze chciałem pokazać mojej grupie jeszcze dwa ciekawe moim zdaniem miejsca. 

Pierwsze z tych miejsc znane nam jest z historii starożytnej, a jeszcze bardziej z filmów i różnych odniesień w kulturze. Któż z nas nie oglądał nigdy filmu, w którym dzielny król Sparty Leonidas ze swymi trzystoma żołnierzami bardzo długo, aż do podstępnej zdrady, odpiera atak kilkadziesiąt razy większej armii króla perskiego Kserksesa (np. „300” w reżyserii Zacka Snydera z 2005 r.). Któż nie słyszał pochodzącego od tego wydarzenia określenia „Polskie Termopile”, które nadaje się przynajmniej pięciu bitwom jakie stoczyli Polacy w ciągu swej historii (np. ostatnia – Obrona Wizny we wrześniu 1939 r.). A wszystko to ma swą genezę w niezwykłej bitwie tegoż króla Sparty Leonidasa z Persami w 480 roku p. n. e. Zasadniczy motyw tej bitwy jest prosty: garstka walczy przeciw olbrzymiej większości. Niestety garstka przegrywa, ale staje się przez to ucieleśnieniem odwagi, męstwa, honoru, wierności. Czyli bohaterstwo i cnota kontra większość i zło. A wszystko to za sprawą Leonidasa i jego 300 dzielnych zuchów. No i przełęczy od której całe wydarzenie bierze nazwę „Bitwa pod Termopilami”. (Nawiasem mówiąc Leonidasowi oprócz samej bitwy zawdzięczamy jeszcze kilka ciekawych powiedzonek, np. „molon labe” czyli „przyjdź i weź”. To jego bezczelna, ale i pełna dumy i odwagi odpowiedź jakiej udzielił Kserksesowi, gdy ten oferował mu pokój w zamian za odstąpienie ziemi. Albo inne: gdy Kserkses mu mówił, że jego armia jest tak liczna, iż same tylko strzały wypuszczone z łuków perskich żołnierzy zasłonią słońce niczym chmura, Leonidas miał powiedzieć – „To świetnie! Lepiej będzie nam się walczyło w cieniu”. Oczywiście powiedzenie spartańskich matek żegnających swych synów – „z tarczą albo na tarczy” – też ponoć pochodzi od niego. Do przysłów trafiło też umundurowanie jego dzielnych wojowników – „strój hoplity”! Ten strój to hełm na głowie, tarcza i dzida w ręku oraz… nagie ciało… Zresztą właśnie taki pomnik posiada rzeczony Leonidas niedaleko osławionej przełęczy). Tak czy inaczej, miejsce to tak mocno wpisane w historię, warte jest by je zobaczyć. Tym, którzy spodziewają się jednak widzieć jakiś wąski wąwóz w stylu np. naszego Homole, mocno się rozczarują! Niestety nie ma tam żadnego takiego przesmyku o imponującym kształcie. Jest natomiast przełęcz w niezbyt wysokim paśmie górskim. Dziś prowadzi tamtędy bardzo dobra, szeroka droga i jeśli ktoś nie wie co tam się kiedyś wydarzyło, nie zauważy nawet jak przez nią przejedzie. U podnóży przełęczy od północy jest natomiast miasteczko (właściwie chyba wioska) Termopile, a przed nią wspomniane miejsce pamięci i pomnik dzielnego (i nagiego) Leonidasa z jego cytatem: „molon labe”. 

Ale nie tylko to jest jeszcze fascynujące w Termopilach. Druga rzecz która nas interesowała związana była z samą nazwą tej miejscowości: Termopile to znaczy „gorące wrota”. Znajdują się tam bowiem wspaniałe źródła termalne z bardzo ciepłą i śmierdzącą wodą (ponoć zdrową). A najlepsze jest to, że jeśli ktoś ma skojarzenie z gorącymi źródłami zbudowane na bazie tego, co widzi w naszej Bukowinie, Białce czy Chochołowie, to niech sobie szybko wykasuje te obrazy z pamięci! Tu naprawdę ma się do czynienia z gorącymi źródłami, a nie kompleksem basenów termalnych. W tych Termopilach nikt nie stworzył aqua parku i nikt za pieniądze nie wpuszczą do niego chcących zażyć kąpieli! Tam gorąca woda wypływa z wielkiego otworu w górze i swobodnie sobie płynie niczym nie skrępowana, bez ogrodzenia, bez jakiejkolwiek infrastruktury… Ot, ogólnie dostępna rzeczka o szerokości mniej więcej 1 metra i głębokości do 50 cm z gorącą wodą. Kiedyś co prawda ktoś próbował tam wybudować jakiś ośrodek wypoczynkowy czy hotel, ale widać idea „wzięła w łeb” i dziś obok źródeł stoją i straszą zrujnowane resztki jakiejś infrastruktury. Generalnie miejsce jest urzekające! Warto się tu zatrzymać i wykąpać (choć dosyć trudno je znaleźć gdyż jest ok. 300 m od głównej drogi i nieoznakowane). 

Myśmy miejsce znaleźli bez problemu (gdyż ja kiedyś tam już byłem wcześniej). Natomiast nie znaleźli się amatorzy kąpieli! Dlaczego?! Bo jakoś nikt nie palił się do zanurzenia w gorącej jak zupa wodzie, gdy temperatura powietrza była taka sama!

Z Termopilów wyruszyliśmy krętą choć szeroką drogą przez przełęcz w stronę innego znanego z kultury antycznej miejsca. Chodzi o Delfy, które zasłynęły ze swej wyroczni. Nie będę się o nich rozpisywał, gdyż nie były one naszym punktem docelowym i w ogóle do nich nie dotarliśmy (tym razem, bo kiedyś miałem okazję już w nich być…). Zbyt daleko musielibyśmy zbaczać z trasy. Poza tym nikt nie miał ochoty na spotkanie z Pytią i jej narkotycznym bełkotem.

Za przełęczą odbiliśmy w lewo w stronę Teb. Droga nr 3 wiodła szeroką i nudną doliną. Po prawej stronie miliśmy pasmo górskie Parnasu sięgające prawie 2500 m n.p.m. To gdzieś tam zamieszkiwał mityczny Apollin (bożek artystów) ze swym orszakiem dziewięciu muz – patronek sztuki i nauki. Dziś jedyna „sztuka” jaka związana jest z tą górą, to sztuka jazdy na nartach. Na Parnasie jest bowiem ośrodek narciarski. 

Droga nr 3 prowadzi prosto do Teb. Oczywiście tych greckich, a nie egipskich… Z mitologicznych postaci, to w Tebach urodzić się mieli słynny „opijus” Dionizos, osiłek Herakles i nieszczęsny ojcobójcą i kazirodca Edyp (zresztą znany także jako ojciec Antygony i Ismeny, jeśli ktoś lubi antyczne dramaty…). Teby objechaliśmy jednak szerszym łukiem (obwodnicą) i to wcale nie z obawy przed grasującym koło miasta Sfinksem (znów mitologia…). Po prostu pilno nam było do Koryntu…  

Obraliśmy więc kierunek na południe, w stronę Aten by potem odbić na zachód w stronę przesmyku korynckiego. Zbyt banalne wydawało nam się jednak podróżowanie autostradą Ateny – Korynt, dlatego wybraliśmy piękną drogę wzdłuż wybrzeża Zatoki Strońskiej. To w tej zatoce rozegrała się słynna bitwa morska pod Salaminą. To co nie udało się Leonidasowi w Termopilach (powstrzymanie Persów) dokonał Temistokles na morzu, odmieniając bieg historii: marsz Persji na Europę został zatrzymany! (150 lat póżniej marsz ten odwróci kierunek za sprawą Aleksandra Macedończyka – Europa (Grecja) zetrze praktycznie na zawsze imperium perskie). Ale to już inna historia…

Droga wiła się wzdłuż wybrzeża Morza Egejskiego równolegle do autostrady nr 8. Miejscami widać było wykute skały nabrzeża. Chwilami przejeżdżaliśmy tak blisko morza, że zdawało się, że można dorzucić kamieniem do wody. Wystarczyło zejść tylko kilkanaście metrów w dół stromym zboczem i lądowało się na plaży. Jakoś nikt jednak nie myślał w tej chwili o kąpieli… Chcieliśmy jak najszybciej dotrzeć na kemping, rozbić namioty, rozpakować bagaże i zjeść kolację. Wiedzieliśmy, że morze nam nie ucieknie i jeszcze tego popołudnia w nim się zanurzymy. 

W pewnym momencie dotarliśmy do miejsca, w którym wszyscy się zatrzymują by zrobić zdjęcie jednemu z ważniejszych miejsc na tej trasie (a myślę, że także w Europie). Mam na myśli słynny Kanał Koryncki. Co to takiego? Jest to „sztuczny twór” na mapie świata, który został wykopany ręką ludzką po to, by skrócić czas morskiej podróży między Morzem Egejskim, a Jońskim płynąc np. z Konstantynopola do Rzymu (jeśli już ktoś wybrał drogę morską). Dzięki niemu nie trzeba było opływać całego Półwyspu Peloponeskiego. Jego nazwa pochodzi on miasta Korynt, które znajdowało się w pobliżu tego przesmyku. Jego historia jest dosyć ciekawa. Już w VII wieku przed Chrystusem odkryto, że miejsce to jest tak wąskie, że opłaca się przewozić statki płynące tędy na wozach i wyjdzie to taniej i szybciej niż płynąć nimi naokoło Peloponezu. Tak też się działo przez wieki. Praktyczni do bólu rzymianie doszli jednak do wniosku, że jeszcze lepiej będzie przekopać to miejsce i zrobić kanał. Za robotę zabrał się w 67 r. znany z „Qvo Vadis” cesarz Neron. Ponoć wbił nawet osobiście pierwszą łopatę… Pozostałe prace mieli wykonać oczywiście niewolnicy, a dokładnie ci pochodzący z Judei, a więc Żydzi. Być może gdyby Apostołowie Piotr i Paweł nie zginęli w tym samym roku w Rzymie (lub 64), trafili by tu jako robotnicy przymusowi… Tak się jednak nie stało. Gdy św. Paweł po raz pierwszy tędy przechodził, kanału jeszcze nie było… I co więcej, nie było go przez następne 1800 lat, gdyż Neron zmarł w 67 roku, a jego następca  – Galba – nie pałał już tak wielką miłością do pełnych fantazji budowlanych planów Nerona. Budowę zaniechano na 18 wieków! Dopiero w 1869 roku Grecy postanowili budowę Nerona dokończyć, ale jak to Grekom nie spieszyło im się z tym za bardzo i ostatecznie kanał otwarto dopiero w 1893 roku. (Swoją drogą jeżdżąc po Grecji i widząc zapał do pracy Greków zacząłem się zastanawiać, czy te ich ruiny słynnych budowli lub rzeźb to wynik dewastacji, czy po prostu efekt zwykłej niedokończonej roboty…). 

Tak czy inaczej staliśmy teraz wszyscy i z zapałem fotografowaliśmy słynny Kanał Koryncki, czyli długą na 6 i pół kilometra, szeroką na ok. 24 metry i głęboką na ok. 85 metrów fosę z wodą, którą czasem przepływają mniejsze statki turystyczne. Mimo wszystko widok egzotyczny.

Po obejrzeniu z góry kanału pojechaliśmy już prosto na nocleg. Tym razem był nim kemping „Niebieski Delfin” na peryferiach współczesnego Koryntu, nad samym morzem. I tu można by powiedzieć: KONIEC! Dojechaliśmy do Koryntu! Do celu naszej pielgrzymki! Byliśmy 6 km od ruin starożytnego Koryntu i ulic po których 1962 lata temu (w 57 r.) wędrował i nauczał św. Paweł z Tarsu. Ale nie był to kres naszej pielgrzymki śladami tego Wielkiego Apostoła….

Kemping pod Koryntem okazał się bardzo ładnie położony nad płytkimi w tym miejscu wodami zatoki. Prawie wszyscy skorzystali z tego i późnym popołudniem ciepłe wody zatoki roiły się od motocyklistów. Byli i tacy, którzy wybrali wieczorne zwiedzanie kościoła (katedry) św. Paweł w współczesnym, nowym Koryncie. Trzeba bowiem, wiedzieć, że miasto z czasów św. Pawła to nie to samo, co dzisiejszy Korynt. Współczesny Korynt jest nieco bardziej na wschód od Pawłowego. Ten z czasów Apostoła nosi dziś nosi nazwę „Akrokorynt” czyli po prostu Stary Korynt i jest nieco bardziej na południowy zachód od nowego. Jego sercem są starożytne ruiny pozostałe po niegdysiejszym świetnym mieście. Właśnie ulicami tego Akrokoryntu przechadzał się Apostoł Narodów. A jakie były związki Apostoła Pawła z tym miastem? Skąd się tam wziął i kiedy? Myślę że warto nieco na ten temat opowiedzieć, bo to bardzo ważne miejsce dla współczesnego chrześcijaństwa! To w oparciu o doświadczenia tego małego, lokalnego Kościółka (w sensie wspólnoty) Paweł formułował wnioski i rady, które zawarzyły na całym chrześcijaństwie! Zwłaszcza te dotyczące relacji między „urzędem a charyzmatem”. Ale nie tylko! Któż z nas nie zna niemal na pamięć słynnego fragmentu „Hymnu o miłości” (1 Kor 13,1-13), który Apostoł ułożył właśnie dla mieszkańców tego miasta: Gdybym mówił językami ludzi i aniołów…

Tak więc z Aten przywędrował Paweł do Koryntu, ówczesnej stolicy Achai, po raz pierwszy na przełomie 51 i 52 r. (por. Dz 18,1). Tę ponadpółmilionową wtedy metropolię z dwoma portami na przesmyku peloponeskim odwiedzał Apostoł jeszcze parokrotnie w czasie tzw. III wyprawy misyjnej w latach 54—58. Nawet dzisiaj urzeka wznoszący się nad starożytnym miastem masyw Akrokoryntu, z ruinami świątyni Afrodyty związanej ze słynnymi „córami Koryntu”. Między zabytkami agory korynckiej odnaleźć można resztki dobrze zachowanej drogi rzymskiej, łączącej port wschodni — Kenchry, z zachodnim — Lechaion. Można pokusić się o tezę, że dokładnie tą drogą, po tych samych kamieniach wędrował ongiś Apostoł Narodów. 

Cały teren parku archeologicznego leży dziś w rękach Amerykanów… No, ale „kto bogatemu zabroni…”

Pielgrzymów odwiedzających stary Korynt (za opłatą oczywiście…) zatrzymują przede wszystkim ruiny kościołów. Na agorze bowiem, w miejscu, w którym w czasach Pawła wznosiła się bema — trybuna rzymska, gdzie Apostoł był sądzony przez prokonsula Galiona (zob. Dz 18,12—17), wyraźne są jeszcze zarysy kościoła z licznymi płytami i kolumnami, na których wyrzeźbiono krzyże. Widok ten przypomina treść orędzia Ewangelii, wygłoszonego tu przez Pawła, a które zostało zapisane w 1 Kor 1,23n: „Głosimy wam Chrystusa ukrzyżowanego, który jest mocą i mądrością Bożą”.

Obydwa porty korynckie ( Lechaion – u zachodniego końca kanału i Kenchry z wschodniego), bogate są również w pamiątki wczesnochrześcijańskie. Znajdują się tam ruiny kościołów świadczących o żywej wierze miejscowych chrześcijan i roli, jaką odegrali w dalszej ewangelizacji świata. Przy starożytnej drodze rzymskiej w Lechaion, nad morzem w Zatoce Korynckiej, widać porozrzucane kolumny i resztki ruin wczesnochrześcijańskiej bazyliki. W Kenchrach (w których Paweł ostrzygł głowę, spełniając jakiś złożony wcześniej ślub) można spotkać fundamenty kościoła i wiele powalonych kolumn, zalanych częściowo wodami Zatoki Saronickiej.

Z portem w Kenchrach i tamtejszym Kościołem założonym przez Pawła związana była chrześcijanka Chloe, informująca Apostoła przebywającego w Efezie o problemach lokalnej wspólnoty (zob. 1 Kor 1,11). Z drugiego portu — Lechaionu wysłał zapewne Paweł w roku 57 inną zaangażowaną diakonisę Kościoła korynckiego — Febe z Kenchr — z listem do Rzymian (zob. Rz 16,1n).

W starożytnym Koryncie (Akrokoryncie) nie ma dzisiaj żadnego czynnego kościoła, spełniającego funkcję sanktuarium, które upamiętniałoby burzliwą działalność ewangelizacyjną Pawła w tym mieście. Możemy się o niej dowiedzieć z lektury krótkich Łukaszowych „sprawozdań” w Dziejach Apostolskich (zob. Dz 18,1—18; 20,2n), a szczególnie z dwóch listów Apostoła, skierowanych do Koryntian. W nowym mieście — Koryncie — napotykamy jednak katedrę prawosławną, zbudowaną w kształcie krzyża w 1934 r. Nawiązuje ona do trudnej, lecz zarazem niezwykle owocnej pracy misjonarskiej Pawła Apostoła w tych stronach. Właśnie tę katedrę niektórzy z nas obejrzeli. Poza ikonami przedstawiającymi postać św. Pawła, w ikonostasie katedry umieszczono również obrazy małżonków Pryscylli i Aquili — współpracowników Pawła w Koryncie. W ich domu pierwotnie zamieszkał Apostoł i zajął się wyrabianiem płótna namiotowego (zob. Dz 18,2n).

Byli i tacy, którzy chcieli dostać się na wspaniale górujący nad miastem szczyt na którym była sławetna (lub niesławna…) niegdyś świątynia Afrodyty z prostytutkami sakralnymi. (Zresztą w tym temacie to trzeba jeszcze dodać, że Korynt w czasach św. Pawła był bardzo zepsutym moralnie miastem. Po pierwsze jako miasto portowe dawał przystań dla marynarzy, których zwyczaje nie były zbyt cnotliwe. Po drugie w tamtym czasie Korynt był także swego rodzaju „miastem turystycznym”, takim kosmopolitycznym centrum rozrywki dla rzymskich elit. Horacy o Koryncie napisał „non licet omnibus adire Corinthum”, co oznacza „nie każdemu jest dane odwiedzić Korynt”. Związane to było z wysokimi kosztami usług w tym mieście. A w języku greckim utrwalił się nawet czasownik „koryntować” (korinthadzein), co oznaczało „oddawać się frywolnym rozrywkom…”)

W każdym razie miasto to stało się dla św. Pawła bardzo ważnym terenem pracy misyjnej i co ciekawe – niezwykle podatnym na Dobrą Nowinę. Można nawet pokusić się o tezę, że na tym miejscu Paweł przekonał się o tym, co później napisał do Rzymian: „Gdzie jednak wzmógł się grzech, tam jeszcze obficiej rozlała się łaska” (Rz 5,20).

Póki co my korzystaliśmy z dobrodziejstw Koryntu jakim były ciepłe wody zatoki oraz wieczorna kolacja w kempingowym barze. Wieczorem (o 21.00) zebraliśmy się na podsumowanie dnia, tradycyjny Apel Jasnogórski oraz wysłuchaliśmy kilku ciekawych świadectw… Następny dzień miał być dniem wycieczki do Aten.

Ateny

Poranek drugiego dnia w Koryncie rozpoczął się niezwykle. To była chyba jedna z najpiękniejszych chwil tego wyjazdu. Trudno to opisać, to trzeba przeżyć: wschód słońca, plaża, szum morza i grupa kilkudziesięciu osób zebranych koło ołtarza ustawionego na tej plaży. A to wszystko 29 czerwca, w Uroczystość Apostołów Piotra i Pawła. Niesamowite przeżycie… 

Ten dzień miał upłynąć nam pod znakiem pielgrzymki… autokarowej. Organizatorzy tak to bowiem wymyślili, że w tym dniu zostawiliśmy motocykle w cieniu drzew na kempingu i już wynajętymi specjalnie autokarami pojechaliśmy zwiedzać Ateny. I to był dobry pomysł. Upał był nieznośny i chodzić po ateńskich ruinach w ubraniu motocyklowym było by trudno. A tak każdy w krótkich spodenkach i podkoszulku mógł tułać się po mieście Fidiasza, Sokratesa, Platona, Arystotelesa i oczywiście św. Pawła. Ten ostatni przybył tu jesienią 50. roku. Na pewno słyszał o nim wcześniej, bo filozofia Greków nie była mu obca. Wchodząc do miasta nie mógł nie zwrócić uwagi na posągi bóstw jakie ustawili Grecy. Wykorzysta ten fakt później w swej mowie na Areopagu…

Gdy my byliśmy w Atenach z dawnej świetności miasta filozofów pozostały już tylko ładne ruiny, za oglądanie których Grecy brali na dodatek ciężkie pieniądze. Zapłaciliśmy jednak by wejść na Akropol, a potem zobaczyć Areopag, na którym św. Paweł wygłosił swą słynną mowę (Dz 17,22n).  Miejsce w którym Paweł przemawiał do greckich filozofów jest dziś upamiętnione drewnianym krzyżem i tablicą z treścią tej mowy. 

Mowa na areopagu

Po obejrzeniu ateńskich ruin, kamieni i tego co zostało z dawnego miasta wróciliśmy do Koryntu. Nie będę się tu rozpisywał o zabytkach ateńskich. Powiem tylko tyle: to miejsce, które warto raz zobaczyć i nie koniecznie trzeba już do niego wracać. Ja byłem w nim drugi raz i było to o raz za dużo. Zapewne w całym mieście jest jeszcze dużo do zobaczenia, ale trzeba by pewnie obejść wszystkie muzea i to najlepiej z profesjonalnym przewodnikiem. Jeśli ktoś zwiedza na własną ręką (jak my), to po kilku godzinach ma już dość Aten. No, chyba że jest fanem posągów z urwanymi głowami lub kończynami, rozbitych kolumn lub rusztowań, które nieustannie stoją przy zabytkowych budowlach. Mam zresztą wrażenie, że w tej materii Grecy uprawiają swoistą „filozofię konserwacyjną”: dopóki remontują zabytki, dopóty chyba dostają na to pieniądze z EU. A zatem trzeba cały czas remontować, by cały czas te pieniądze dostawać… „Konia z rzędem” temu, kto znajdzie w internecie choć jedno zdjęcie Akropolu, na którym nie widać gdzieś rusztowań (no, chyba że jest dobrze wykadrowane lub „obrobione w fotoshopie”).

Wieczór upłynął nam na kempingu. Jedni korzystali jeszcze z ciepłego morza, inni pakowali motocykle na TIR-a (niektórzy bowiem wracali do domu samolotem, a ich motocykle były transportowane ciężarówkami). Ja z Januszem i Zygmuntem chcieliśmy podjechać i zwiedzić zamek na wzgórzu akrokorynckim, ale… był już zamknięty. 

Pielgrzymka dobiegła końca. Ostatnim jej akcentem była poranna Msza św. w ruinach starego Koryntu. To dziś stanowisko archeologiczne – muzeum pod kuratelą Stanów Zjednoczonych. Amerykańskie uniwersytety mają dość pieniędzy, by stać ich było na badania archeologiczne w tym miejscu. Ale oczywiście zwiedzać może każdy za jedyne 8 euro… Pozwolono nam tu także odprawić Mszę św. To niebywałe przeżycie, gdy się pomyśli, że idzie się dokładnie tą samą ulicą, którą 1970 lat wcześniej szedł Apostoł Narodów. Te same kamienie, te same ulice (choć oczywiście mocno zniszczone). Główna ulica miasta jest jednak w niezłym stanie: wyłożona płytami, z wysokim krawężnikiem. Można zgadywać, że gdzieś tu być może są ściany domu, w którym mieszkali Pryscylla i Akwila, z którymi Paweł wyrabiał namioty (garbował na nie skórę), że parę metrów dalej są ruiny domu Kryspusa i synagogi, w której Paweł opowiada tamtejszym Żydom po raz pierwszy o Chrystusie… Wszystko to przeżywamy w atmosferze bardzo pogodnego poranka…

Po Mszy św. nastąpiły ostatnie podziękowania dla organizatorów, życzenia dla wszystkich noszących imię „Paweł i Piotr”. Wszak wczoraj dokładnie (29 czerwca!) obchodziliśmy właśnie w tym miejscu uroczystość Piotra i Pawła. Niektórzy chodzili jeszcze po ruinach miasta, inni oglądali pamiątki w licznych sklepikach. Każdy myślał już o powrocie do domu…

A sposobów na powrót było kilka… Ci, którym się najbardziej spieszyło mogli włożyć motocykle na TIR-a i samolotem wrócić do Polski. I takich osób było sporo. Także z naszej grupy ten sposób powrotu wybrało kilka osób. Inna opcja polegała na powrocie w grupach zorganizowanych w ramach samej „Iskry”. Po prostu organizatorzy zaplanowali dla chętnych także drogę powrotną z noclegami. Była ona zdecydowanie szybsza i krótsza niż ta do Grecji. Ot, po prostu maksymalnie szybki  przejazd do Polski: bez zwiedzania, bez atrakcji…

I ostatnia możliwość: każdy wracał na własną ręką, we własnym tempie, sam lub ze swoimi znajomymi przez siebie zaplanowaną trasą. I tę opcję z naszej grupy wybrało najwięcej osób. Pierwsza ekipa, czyli piszący te słowa oraz Nikodem, Wacek, Ania i Paweł wracała do domu jeszcze przez tydzień zwiedzając Albanię, Czarnogórę, Bośnię, Serbię i Węgry. Przemek z żoną Alą też tułali się jeszcze po Bałkanach kilka dni swoimi drogami. Rekordzistą był Janusz, który „zabalował” na Bałkanach chyba ze dwa tygodnie jeszcze… 

Naszą ekipę (Nikodem, Wacek, Ania i Paweł i ja) postanowiłem „przeciągnąć” jeszcze po Albanii i byłej Jugosławii, i pokazać kilka miejsc, które wcześniej już widziałem i kilka nowych. Zaczęliśmy od… Albanii. 

Z Koryntu do granicy z Albanią mieliśmy do pokonania 420 km, a do noclegu w Sarandzie 450 km. Początek drogi powrotnej wiódł przez Półwysep Peloponez, ale tuż przy brzegu zatoki Korynckiej. Nie zapuszczaliśmy się w głąb pólwyspu. Niewiele się działo na tym odcinaku. Jedyną atrakcją był przejazd przez most między Patras, a Antirio. To nowa budowla powstała w 2004 r. przy okazji olimpiady w Atenach. Ma on długość 2800 m i jest bardzo ważnym obiektem komunikacyjnym. Niestety przejazd mostem jest płatny. Dla motocyklisty to koszt niecałych 2 euro, ale samochody muszą zapłacić już 20 euro! Po wjechaniu „na twardy ląd” trzymaliśmy się blisko wybrzeża podążając autostradą nr 5 w stronę Zatoki Ambrakijskiej. Teren nie był zbyt atrakcyjny. Droga wiodła pośród pól kukurydzy, pszenicy czy jeszcze jakichś innych upraw. Trudno było rozpoznać z pozycji siodełka motocyklowego co to. Tu i ówdzie mijaliśmy plantacje jabłek, oliwek, winnice… Ziemia była raczej wysuszona, trawa pożółkła. Co jakiś czas dało się widzieć urządzenia do nawadniania i w miejscach tych ożywała intensywna zieleń.

Tuż przed Zatoką Ambrakijską nasze żołądki przypomniały sobie, że od rana nic w nich nie było… Wyjeżdżaliśmy właśnie z miejscowości Amfilochia. Naszym oczom ukazała się dosyć rozległa zatoka. A jeśli jest zatoka i woda, to są też turyści. A jeśli są turyści, to musi być i jedzenie. I tak wylądowaliśmy w „Tawernie Bardisa”. Nie wiem czy to było nazwisko właściciela, czy coś innego to słowo znaczyło, ale posiłek zjedliśmy smaczny. Na zakończenia Ania wytargowała jeszcze od właściciela jakieś greckie wino. Ponoć to jego ulubione było, ale czy wierzyć sprzedawcy, który widzi kilku niezbyt zorientowanych klientów, którym „robaczki” na etykietce i tak nic nie mówią? Oczywiście wino było „do domu”… Teraz mieliśmy jeszcze kawał drogi do przebycia. Ostatnią „atrakcją” jaka nas czekała w Grecji był przejazd tunelem podwodnym. Tak to sobie Grecy wymyślili, że zamiast robić most nad cieśniną wprowadzającą jachty do Zatoki Ambrakijskiej, oni stateczki puszczali swobodnie górą, a samochody przejeżdżały kanałem po dnie zatoki. Cały przejazd pod wodą miał długość 1175 metrów, a więc sporo… Spodziewaliśmy się, że choć „sufit” w kanale będzie przezroczysty i zobaczymy nad sobą pływające jachty, ale nic z tych rzeczy… Ot, po prostu podwodny tunel… Gdzieś tu, w pobliżu tego przesmyku,  w 32 roku przed Chrystusem rozegrała się dość ważna dla Cesarstwa Rzymskiego i jedna z największych bitew starożytności: bitwa morska pod Akcjum między Oktawianem Augustem i Markiem Antoniuszem wspieranym przez flotę Kleopatry. Zwyciężył ten pierwszy. Być może gdzieś tam na dnie wejścia do zatoki leżą jeszcze resztki okrętów Antoniusza… 

Po wyjechaniu z tunelu mieliśmy jeszcze do granicy z Albanią około 100 km. Cały czas droga wiodła albo wzdłuż wybrzeża Morza Jońskiego, albo kilka kilometrów od niego. Po około 60 km po lewej stronie na morzu naszym oczom ukazał się wyspa. Sprawdziłem na mapie co to za „obiekt”. Okazało się, że to słynna wyspa Korfu – niegdyś ulubione miejsce wypoczynku austriackiej cesarzowej Sisi, a dziś całej rzeszy turystów. Na Korfu jednak nie wjechaliśmy. Może innym razem…

Granicę grecko – albańską przekroczyliśmy późnym popołudniem. Było to jakieś odludne, choć dość duże przejście, gdzieś w okolicy miejscowości Konispol. Naszym oczom ukazała się Albania… A właściwie to Shqipëria, bo tak nazywa się ten kraj! Nie wiem dlaczego my Polacy nazywamy Shqiperię Albanią? Albańczycy nie mają pojęcia, że są Albańczykami! Oni są „Shqiperoi”! To Grecy nazwali ich kraj „Alvania” i myśmy to chyba od nich przejęli. A co znaczy ta nazwa? Hmm… To dość ciekawe… Pochodzi ta nazwa od słowa „shqipoj” oznaczającego „mówić otwarcie, krótko i jasno”. A więc Albańczycy to „konkretni” goście! 

Niestety Albania to zdecydowana „końcówka Europy” we wszystkich chyba „zawodach”. Wszystko tam jest najgorsze, najbiedniejsze, najbardziej „dziadowskie”. Jest to zasługa nijakiego Envera Hodży. Jeśli uważamy, że Tito czy Stalin to byli wariaci, despoci i tyrani, to Enver Hodża bił ich na głowę! Pod każdym chyba względem. Swoją polityką (komunistyczną) doprowadził ten kraj do takiej nędzy i dziadostwa, że do tej pory Albania się z niej nie wygrzebała! Ale są „sektory” w których Albania króluje! Niewątpliwie jest to kraj, który posiada najwięcej bunkrów na głowę mieszkańca. Dlaczego? Bo ten szaleniec ubzdurał sobie, że każda albańska rodzina koło domu musi mieć bunkier w razie wojny nuklearnej. I wybudował w Albani ponad pół miliona bunkrów. Wszystkie „na jedno kopyto”. Druga płaszczyzna dominacji Albanii w Europie to… ilość energi elektrycznej pochodzącej ze źródeł ekologicznych! Tak! Ale nie jest to wynik obecnie panującej „mody na ekologię” w świecie! Bynajmniej! Po prostu ten kraj był tak biedny, że nie stać ich było na wybudowanie normalnych elektrowni i cały prąd pozyskiwali z elektrowni wodnych! I trzecia płaszczyzna dominacji: mercedesy! Nigdzie na świecie nie ma tylu mercedesów w przeliczeniu na głowę mieszkańca, co w Albanii. Dlaczego? Bo do 1995 roku w Albanii w ogóle był zakaz posiadania samochodów prywatnych. Jedynym samochodem jaki Albańczycy znali i kojarzyli jako symbol władzy i luksusu, był mercedes. Taki mit funkcjonował, że to najlepszy na świecie samochód i jeśli już mieć samochód, to musi to być „merol”. Zresztą nie wiem czy Albańczycy tak bardzo odizolowani od świata wiedzieli, że są jeszcze inne marki… (Inna sprawa, że w Polsce też taki mit dawno temu istniał, ale szybko żeśmy się z niego wyleczyli… I wpadli w inny: mit wolkswagena…). Tak czy owak, gdy po 1995 roku Albańczykom pozwolono posiadać własne samochody, to wszyscy rzucili się na mercedesy! Oczywiście stać ich było tylko na takie mające po 20, 30 lat! Zatem dziś Albania to kraj w którym można spotkać jeszcze takie mercedesy, które normalnie już tylko w muzeach stoją. A tu ciągle są na chodzie! Ostatnio ten trend się nieco zmienił… Albańczycy dorobiwszy się na przemycie kałasznikowów na zachód oraz na handlu narkotykami i kobietami, zaczęli lubować się także w innych markach zza naszej zachodniej granicy. Dlatego teraz w Albanii, obok sypiącej się w oczach domu – rudery, stoi bardzo często nowiutkie „bmw” lub „audi” i to takie, jakie w Polsce uważane są za bardzo luksusowe… Ponieważ jednak drogi są opłakanej jakości (dziury i błoto), a te luksusowe samochody bardzo się brudzą na tych drogach, dlatego biznesem numer jeden w Albanii są „lavsch” czyli myjnie samochodowe! Jest ich tam „na potęgę”. 

Dobrze. Tyle o Albani. Generalnie to przepiękny, dziki i niestety bardzo zaśmiecony kraj. Natomiast pod względem walorów turystycznych, zwłaszcza jeśli chodzi o morze i plaże, to uważam że jest on piękniejszy niż ulubiona przez Polaków Chorwacja… 

I właśnie do tej Albanii wjechaliśmy. Naszym celem była Saranda – piękny nadmorski kurort. Oczywiście piękny w albańskim stylu: urokliwe położenie, piękna plaża, bogate, prowadzone przez Rosjan hotele i syf na ulicach, dziadostwo na każdym kroku. 

Nasze pierwsze doświadczenie z „tamtej epoki” w Albanii to było spotkanie z „promem” jaki miał nas przewieść przez niewielką cieśninę koło starożytnej osady Butrint. Ja już znałem ten prom z wcześniejszej tu wizyty, dlatego z wielką radością obserwowałem jak moim towarzyszom na jego widok oczy robiły się coraz większe. Najpierw normalne, potem jak 2 złote, potem jak złotówka, a potem jak 5 zł! Cudowny widok! Z niedowierzaniem pytali czy na pewno mamy na „to coś” wjeżdżać motocyklami…? Oczywiście, trzeba było wjechać! Przeprawa nie była długa, może 50 metrów, ale w promie były takie szpary, że trzeba było uważać gdzie się nogę stawia, żeby nie wpaść do wody. Do tego owa „atrakcja” przemieszczała się po wodzie nie dzięki jakiemuś silnikowi tylko ciągnięta rękami (w właściwie specjalnym drążkiem) przez pana, który wyglądał jakby „uciekł z Oświęcimia”. Całą zatem przeprawę gęby mieli rozdziawione, a oczy wytrzeszczone nie wierząc, że coś takiego jeszcze pływa i to w Europie! Oczywiście „pan promowy” okazał się profesjonalistą i bezpiecznie dotarliśmy do drugiego brzegu. Jakoś ardzo szybko, z nieukrywaną ulgą moi towarzysze opuścili łajbę. Przed nami znajdował się Narodowy Park Butrint z pięknymi ruinami osady z sięgającej korzeniami VII wieku przed Chrystusem, którą ponoć założyli uciekinierzy spod Troi. Byliśmy tu jednak za późno. Było już zamknięte. Dane nam ją było zwiedzić dopiero niedawno (w 2021 roku), podczas innej wyprawy.

Po egzotycznej przeprawie promowej pojechaliśmy w stronę Sarandy. Po drodze odłączyli się Przemek z Alą, bo oni mieli zarezerwowany nocleg w miejscowości Kasmil. My dojechaliśmy szczęśliwie do hotelu „International”. Tu czekał na nas nocleg. Za jednodniowy pobyt w czterogwiazdkowym hotelu dla 5 osób ze śniadaniem zapłaciliśmy 377 zł. Nie było więc tragicznie: 75 zł od osoby. Oczywiście hotel był własnością jakichś bogatych Rosjan i ten język w nim dominował…

FOTORELACJA

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *