Przejdź do treści

Alpejskie przełęcze

Od lat nosiłem się z zamiarem pojeżdżenia po Alpach i zaliczenia tamtejszych tras motocyklowych, przełęczy i innych atrakcji. I od jakiegoś czasu sukcesywnie ten projekt realizuję… Zjeździłem już chyba wszystkie ciekawsze trasy w Dolomitach, kilka w Słowenii, kilka w Austrii (w tym słyną pod Grossglockner). Inspiracją jest dla mnie książka pt. „100 przełęczy alpejskich na motocyklu. Najpiękniejsze trasy Alp Wschodnich i Zachodnich” autorstwa Heinza E. Studta. W tym roku udało mi się wyskoczyć na kilka dni wraz z kolegą w te piękne góry i dołożyć do swej kolekcji następne trasy i przełęcze (niektóre odwiedziłem już kolejny raz, np. Passo Stelvio).

Nasz wyjazd odbył się w drugiej połowie sierpnia i choć to lato, to w górach jak to w górach – pogoda nieobliczalna. Generalnie na 7 dni 6 było w mniejszym lub większym deszczu…

Dojazd w Alpy zajął nam dwa dni. Niby tylo 1000 km… można by to „łyknąć na raz”, ale po co się spieszyć… Wyrosłem już z nastawienia na bicie kolejnych rekordów… Spokojnie więc i beztrosko pierwszą noc spędziliśmy w pensjonacie Hofmanns B&B w miejscowości Loosdorf koło Melk. I nocleg potwierdził moją opinię odnośnie standardów jakie panują w Europie (a przynajmniej w tych dwudziestu kilku krajach w jakich miałem okazję nocować): stosunek jakości do ceny na pewno największy jest w Austrii! Po prostu austriackie pensjonaty, hoteliki czy nawet pola kempingowe deklasują pozostałe mi znane w Europie. Porządek, czystość, kultura, dbałość o szczegóły, pyszne jedzenie… Po prostu jak nocować to tylko w Austrii! Polecam!

Drugi dzień okazał się najpiękniejszy pogodowo. Był to jedyny dzień bez opadów i z wysoką temperaturą. Niestety… Cały upłynął nam na nudnej jak flaki z olejem autostradzie: najpierw A1 potem A12. Pod wieczór dotarliśmy do zarezerwowanego wcześniej miejsca noclegowego. Był nim dość wysoko położony pensjonat a dosłownie dom górski (schronisko) Berghaus Stuben. Standard niezbyt wysoki, bo chcieliśmy zaoszczędzić na noclegu), ale i tak czysto i schludnie. Na sam nocleg – wystarczająco.

Sama miejscowość położona jest dosyć wysoko i należy do potężnego regionu narciarskiego St. Anton am Arlberg. Właściwie to kilkanaście domków położonych w malowniczej dolince u stóp wijącej się, pięknej (choć krótkiej) trasy na przełęcze Flexenpass (1773 m) i Arlbergpass (1793 m). Jako ciekawostkę warto wspomnieć, że z tej miejscowości pochodził twórca słynnej i funkcjonującej do dziś szkoły jazdy na nartach – Hannes Schneider, którego pomnik dzielnie tkwił koło naszego domu.

Hannes Schneider

Pora była jeszcze dość wczesna, więc postanowiliśmy nie tracić czasu lecz „zaliczyć” pierwsze przełęcze. Były to: wspomniana Flexenpass, Hochtannbergpass (1676 m) oraz Faschinajoch (1486 m).

Całoś wieczornej wycieczki (włączając w to postój na kolację) zajęła nam ponad 3 godz. i wyniosła 118 km. A wyglądała tak:

Kolejny (18 sierpnia) dzień rozpoczął się dość optymistycznie. Było pochmurnie, ale nie padał deszcz. Postanowiliśmy więc „zaatakować” królową alpejskich przełęczy (choć nie najwyższą!), marzenie wszystkich motocyklistów, osławioną Passo Stelvio (lub Stilfser Joch, bo tak brzmi jej inna nazwa). Zanim tam dotarliśmy (a z naszego noclegu było to prawie 150 km w jedną stronę) w oko wpadła mi inna trasa – mało znana, ale urokliwa: Kaunertaler Gletscherstrasse. Mieliśmy ją praktycznie po drodze. Trzeba było zrobić tylko niewielkie odbicie z głównej drogi. Nie jest to trasa na przełęcz, lecz tak naprawdę ślepa uliczka, które dobiega do wysokości 2750 m i kończy się olbrzymim parkingiem przy kolejce narciarskiej. Jej długość to ok. 26 km (w jedną stronę). Przebiega obok malowniczego sztucznego jeziorka Gepatsch Stausee. Sama trasa jest historyczna. Niegdyś chodziły tędy pielgrzymki z Kaltenbrunn do Melagg. W latach trzydziestych XX w. super atrakcją turystyczną była przejażdżka tą trasą autobusem pocztowym, który dowoził pocztę do najwyżej położonego miejsca w Austrii gdzie może być ją odebrać. Teraz to atrakcja turystyczna za której przejechanie motocyklem trzeba zapłacić 15 euro. (Pod tym względem Austrii nie lubię… Mają kilka tras i przełęczy, za wjazd na które trzeba słono płacić. Ta było pierwszą w tym wyjeździe. Kilka dni później natknęliśmy się na kolejną…).

Trasa okazał się piękna. Może nie powalała z nóg, ale na pewno warta by ją przebyć.

Trzeba było tylko uważać na rowerzystów, samochody, innych motocyklistów i… krowy chodzące samopas po jezdni. Niestety zjeżdżając nią pożegnaliśmy się z bezdeszczową pogodą tego dnia. Zaczęło padać i ten stan miał się już utrzymać cały dzień…

Mimo deszczu nie odpuściliśmy sobie. Passo Stelvio musiało zostać zdobyte. Choć ja kiedyś już byłem na tej przełęczy, to jednak kolega jeszcze tam nie był. Żal było się poddawać. Wróciliśmy więc do głównej drogi i ruszyliśmy w kierunku Stelvio. Po drodze czekała nas jeszcze jedna atrakcja: Jezioro Rescia z jedną z najczęściej fotografowanych atrakcji w Europie – wieżą zatopionego kościółka w Graun.

Znajduje się ono przy malowniczej drodze łączącej Austrię z Włochami, która służyła jeszcze starożytnym Rzymianom. Biegnie ona przez przełęcz Reschenpass (1504 m). Zarówno droga jak i przełęcz były w czasie każdej z wojen ważnymi celami strategicznymi, nie dziwi więc ilość bunkrów jaki można przy niej znaleźć. Im bardziej zbliżaliśmy się w stronę Stelvio, tym deszcz bardziej dawał się we znaki. W pewnym momencie pogoda tak mi dokuczyła, że pomyliłem drogę. W planach miałem wyjazd na Stelvio od strony Włoskiej (miejscowości Sponding), ale skręciliśmy za wcześnie i przejechaliśmy na stronę szwajcarską. Cóż pozostało – zdobywać Stelvio od strony szwajcarskiej (miejscowość Santa Maria), przez przełęcz Umbrailpass (2503 m). W sumie nawet dobrze się stało, bo od tej strony jeszcze tam nie wjeżdżałem. A przy okazji zaliczyliśmy kolejną przełęcz…

Droga okazała się piękna (mimo deszczu), bardzo kręta i wąska. Na dodatek jechaliśmy nią praktycznie sami – zero ruchu. Na jej końcu łączy się ona z drogą z miejscowości Bormio na Passo Stelvio. Wybraliśmy oczywiście kierunek Stelvio i tak w strugach deszczu około godz. 15.00 dotarliśmy na słynne Passo Stelvio (2758 m).

Przełęcz oczywiście nawet w deszczu zachwyca, choć jest mocno skomercjalizowana. Mnóstwo sklepików z pamiątkami i kilka barów. W normalnych warunkach prawie zawsze są tu tłumy motocyklistów i innych turystów. Przy tej aurze jednak niewielu amatorów serpentyn i widoków tu zagląda. Nie licząc dwóch szaleńców z Polski na motocyklach i jak się okazało jednego wariata (także z Polski) na rowerze.

Zmokli i zmarznięcie ogrzaliśmy się w jednym z barów, zjedli włoską pizzę i wypili ciepłą herbatę. Było jednak za wcześnie by wracać już na nocleg. Postanowiliśmy więc wybrać powrót okrężną drogą – przez Bormio i Livinio. Miejscowości te są nam drogie ze względu na niegdysiejsze piękne wspomnienia narciarskie z tych terenów.

Bormio to piękne miasteczko narciarskie ukryte między wysokimi szczytami. Starożytni Rzymianie odkryli tu wody termalne i do dziś można korzystać z tych źródeł. My jednak pominęliśmy tę atrakcji pojechaliśmy do Livinio. Po drodze były dwie miłe przełęcze (Passo di Foscagno – 2291 m oraz Passo Eira – 2209 m), a także sklep bezcłowy. Trochę nas on rozczarował jeśli chodzi o ceny, ale co tam… W końcu nie zakupy były naszym celem.

Za to w nagrodę w Livinio udało nam się zatankować tanią, bezcłową benzynę. Tu też zaczęliśmy poważnie myśleć o powrocie. Zbliżał się wieczór. Na dodatek deszcz nie ustawał. Najkrótsza droga wiodła z Livinio przez tunel Munt la Schera (płatny 10 euro) na stronę Szwajcarską i przez Zernez, Susch i Valsot już w stronę Landeck w Austrii. Ostatnie kilometry przed domem były koszmarne! Mgła, zimno i deszcz, a do tego zakręty na Arlbergpass (1793 m), a na koniec zjazd serpentynami do Stuben. Długo zapamiętam tę drogę…

Generalnie całościowo plan dnia został z nawiązką zrealizowany. Zajęło nam to 10 i pół godziny jazdy i 426 km. Poniżej trasa przejazdu:

Kolejny dzień od samego rana rozpoczął się deszczowym armagedonem. Lało jak z cebra! Ale co tu robić cały dzień w takim odludziu? Postanowiliśmy więc mimo deszczu zaliczyć choćby jedną trasę. Mówi się trudno: doleje nam, ale dnia totalnie nie stracimy. Przewidując jak będzie wyglądał koniec naszej wycieczki zapobiegawczo poprosiliśmy właściciela obiektu by przygotował nam saunę na wieczór. Jeśli zmokniemy i zmarzniemy to trzeba się też jakoś reanimować… I tak mimo deszczu wyjechaliśmy w góry. Plan był prosty i krótki: przejechać Silvretta Hohalpenstrasse. To piękna trasa motocyklowa wiodąca pomiędzy alpejskimi masywami Verwall i Silvretta. (Tu uwaga: nie chodzi o tą Silvrettę w włoskich Dolomitach! To inny masyw!) Masyw Silvretta leży na granicy między Austrią a Szwajcarią i znany jest dobrze narciarzom, skiturowcom, alpinistom, a i znawcom kosmetyków przeciwsłonecznych, bo króluje w nim słynny Piz Buin (3312 m), od którego nosi nazwę firma czy też seria kosmetyków chroniących przed nadmierną opalenizną… Nawiasem mówiąc ta nazwa nie jest przypadkowa! Pewien młody student chemii – Franz Greiter – wybrał się ongiś w 1938 roku właśnie na wspinaczkę na ten szczyt. Poparzenia słoneczne jakich wtedy doznał zainspirowały go do tego, że w domowym laboratorium rodziców opracował kosmetyk mający chronić go przed podobną przygodą w przyszłości. Pomysł okazał się strzałem w dziesiątkę i tak powstały podwaliny słynnego kremu do opalania właśnie o nazwie Piz Buin. Ale to na marginesie… Nam bowiem poparzenia słoneczne w tej aurze kompletnie nie groziły…

Trasa jaka nas czekała wiodła z miejscowości Bludenz drogą nr 188 przez Galtur, Ischgl do Landeck. Jest to droga dostępna tylko w okresie letnim. Zimą nieprzejezdna. I niestety podobnie jak ta pod Gross Glockner tak i ta jest płatna (10 euro za motocykl). Początkowo snuje się ostrożnie płaską doliną, ale zaraz za punktem poboru opłat rozpoczynają się piękne i dosyć ciasne serpentyny. W środkowym swoim biegu trasa wiedzie przez dosyć ładny płaskowyż. Od przełęczy Bielerhöhe (2032 m) zaczyna w miarę spokojnie, ale i kręto opadać w stroną Galtur, a potem Ischgl.

Widoki na przełęczy są ponoć olśniewające! Można podziwiać okazały Piz Buin. Niestety nam aura to uniemożliwiła. Stąd jedyny plus tego wyjazd to zwykłe „zaliczenie” tej trasy. Będzie trzeba tu jeszcze kiedyś wrócić… Natomiast gorycz osłodziła garstka wspomnień z zimy 2020 r, kiedy w tym rejonie (dokładnie Ischgl i Galtur) jeździliśmy na nartach.

A tak było w zimie 2020…

Po powrocie do pensjonatu (i wcześniejszym zaopatrzeniu się w stosowne „suplementy diety”), totalnie przemoczeni z lubością oddaliśmy się saunowaniu… Tego dnia trasa wyglądała mniej więcej tak…

Kolejny dzień miał okazać się najbardziej obfity w przełęcze. Plan był szalony! Austria – Lichtenstein – Szwajcaria – Włochy i znów Austria! I wszystko to po górach krętymi i wąskimi dróżkami! Rankiem ruszyliśmy dosyć spokojnie (i bez deszczu) w stronę Lichtensteinu. To państewko w Alpach jest tak małe, że jeśli ktoś nie będzie uważny, to nie dostrzeże, że przez nie przejechał. Niby wolny kraj, ale mocno zależny od Szwajcarii. Posiada chyba jako jedyny na świecie ujemną stopę bezrobocia! Zamieszkuje go 42 tys. obywateli (z dziećmi licząc!), a pracuje w nim 44 tyś osób! Jak oni to robą?! Oczywiście możliwe to jest dzięki sąsiadom w Austrii i Szwajcarii którzy przyjeżdzają tu do pracy. Generalnie kraj mało ciekawy. Zainteresować może chyba tylko tych, co legalnie chcą płacić małe podatki. To taka „republika bananowa” w środku Unii Europejskiej… Wygodne miejsce dla bogatych by zarejestrować firmę w Europie i płacić śmieszne podatki… W majestacie prawa! Ale wiadomo… Zawsze są „równi i równiejsi”… Urzędników z UE ta obłuda nie przeszkadza…

Zamek króla Lichtensteinu

Z Lichtensteinu wjechaliśmy w Szwajcarię w kierunku Davos. Tam miała początek trasa na kolejną przełęcz – Fluelapass (2363 m). Samo miasto jest urocze. To stary i znany kurort uzdrowiskowy w Szwajcarii. Jedno z ulubionych miejsc kuracyjnych europejskiej i rosyjskiej arystokracji wieku XIX i początku XX. Tu na leczenie gruźlicy zjeżdżali się artyści, arystokracja, uczeni, masoni i duchowni tamtych czasów. Tu toczy się akcja słynnej powieści Tomasza Manna pt. „Czarodziejska góra”. Także to miejsce wybrała w naszych czasach na swoje zjazdy elita światowej finansjery (Światowe Forum Ekonomiczne). Jakoś nie zdziwił mnie więc widok jaki zobaczyłem na ulicach: jakbym się przeniósł do Jerozolimy, do dzielnicy ortodoksyjnych chasydów. Miasto dosłownie kipiało „chałaciarzami”. Prawdopodobnie mieli tu jakiś „zlot”. Długie czarne płaszcze, białe pończochy lub czarne spodnie, długie pejsy i olbrzymie futrzaste czapy na głowach. Egzotyczny widok w zestawieniu z surowymi Alpami. No ale gdzie jest miód, tam zlatują się i pszczoły…

Nas jednak światowa finansjera nie obchodziła. Bardziej interesowała na przełęcz między Davos a Susch. Wdrapaliśmy się tam bez problemu mijając tylko co i rusz po drodze rowerzystów z numerami startowymi na plecach. Widać mieli jakieś zawody… Przełęcz jest dosyć popularnym miejscem dla motocyklistów, ale dziś (mimo że była sobota) nie było ich zbyt wielu. Widać pogoda nie nastrajała do jazdy (choć akurat w chwili gdy my tam podjeżdżaliśmy nie padało).

Deszcz rozpoczął się dopiero na kolejnej przełęczy. Z miejscowości La Punt biegnie bowiem urokliwa wąska droga do Thusis w dolinie Hinterrhein. W szczytowym punkcie sięga ona wysokości 2315 m i to jest właśnie przełącz o „śpiewnej” nazwie Albulapas. Droga z przełęczy w stronę Thusis jest przepiękna! Miejscami bardzo wąska – na szerokość jednego samochodu. Jej dolny fragment służy ponoć w zimie jako część toru saneczkowego… Urocze jest także to, że prawie przez całą jej długość (raz bliżej, raz daje, a czasem tunelem) poprowadzono tory kolejki elektrycznej. Przejazd nią to też ponoć nie lada atrakcja…

Jako trzecia tego dnia „pękła” przełęcz o równie pięknej nazwie – Julierpass. Łączy ona wspomniane Thusis z chyba najbardziej słynnym i najstarszym kurortem narciarskim na świecie – słynnym St. Moritz. Niestety pokonywaliśmy ją już w deszczu… Tradycji musiało się stać zadość… Dlatego też nie dane nam było cieszyć się jej pełnymi walorami. W najwyższym jej punkcie (2284 m) znalazłem sklepik z pamiątkami, w którym w końcu udało mi się zakupić pamiątkowe naklejki z większości przejechanych dotąd przełęczy. Wcześniej jakoś ich nie mogłem znaleźć. Zjeżdżając z przełęczy w stronę St. Moritz można zobaczyć ciekawy budynek: ni to bunkier, ni szopa ni co… Wydaje mi się, że jest w nim jakaś kawiarnia, ale nie weszliśmy do środka…

Do St. Moritz dojeżdżaliśmy w niesamowitej scenerii: raz deszcz, raz słońce. Efektem tego była piękna tęcza nad tym uroczym miastem (zdjęcie nie oddaje w pełni jej uroku…).

Wjazd do St. Moritz

Tak jak pisałem miasteczko to najstarszy ośrodek narciarski na świecie. Nie dziwi więc, że zimą ściąga tu elita światowych celebrytów i nawet jak ktoś nie potrafi jeździć na nartach, to koniecznie wypada pochwalić się tym, że było się na nartach w St. Moritz w Szwajcarii… Nie muszę chyba dodawać jakie ceny panują tu w zimie…

Z St. Moritz zjechaliśmy znów w stronę Susch, ale nieco wcześniej w miejscowości Zernez odbiliśmy w prawo i stamtąd zaczęliśmy wdrapywać się na czwartą już tego dnia przełęcz: Ofenpass (albo jak kto woli: Pass dal Fuoron – 2149 m). Słowo „wdrapywać się” jest tu nadużyciem, bo trasa jest wyjątkowo prosta i dosyć łagodna. Delikatne łuki mogły by uśpić, gdyby nie chłodek… Po drodze można odbić z trasy w stronę Livigno (przez płatny tunel, o którym już pisałem wcześniej). Część tej trasy już kilka dni temu pokonaliśmy, lecz w przeciwnym kierunku.

Ani droga na nią, ani sama przełęcz Ofenpass specjalnie nie powala. A może byliśmy już po prostu przebodźcowani wcześniejszymi przełęczami…? Niemniej warto na nią wyjechać. Choćby dla zdjęcia… Na szczęście pogoda nieco się poprawiła i wyszło nawet słońce… W górach zmiany pogody to standard. Wie o tym każdy, kto w nich bywa. W ciągu kilku minut można przeżyć wszystkie pory roku. Nie ukrywam, że właśnie ta wiedza niejednokrotnie motywowała mnie do wyjścia z pensjonatu… Nawet jak padał ulewny deszcz, nigdy nie miało się pewności, że za 5 minut nie wyjdzie piękne słońce… Warto więc zaryzykować…

Choć na przełęczy byliśmy już dosyć późno, o 17.30, a do domu było daleko, jednak właśnie to słoneczko skłoniło nas do kolejnego szalonego kroku: „a może by tak jeszcze raz na Passo Stelvio… Przecież nie pada… Warto, żeby kolega nie kojarzył tego pięknego miejsca wyłącznie z deszczem… Poza tym zjazd z przełęczy w stronę Sponding jest bajeczny! 48 cudownych serpentyn!” Słowo się rzekło! Podjęliśmy zgodną decyzję: jedziemy jeszcze raz na Stelvio! I znów to był podjazd od Szwajcarskiej strony i miejscowości Santa Maria (przez przełącz Umbrila – już chyba piątą tego dnia). Tym razem jednak bez deszczu, po suchym asfalcie… A to zupełnie inna jazda…

Za godzinę byliśmy już na przełęczy. Sam wyjazd był ekspresowy: zajął na 25 minut! To trochę zasługa tego, że właściwie o tej porze nie było już praktycznie szaleńców, którzy chcieli się tam wdrapać… Kilka szybkich zdjęć i decyzja: czas wracać do domu!

Zjazd z przełęczy był wspaniały! Praktycznie zero konkurencji w postaci innych zmotoryzowanych… Sobota wieczór… Pewnie wszyscy już na wakacyjnych imprezach…

Ponieważ cały dzień właściwie nic nie jedliśmy, wpadłem na szalony pomysł, by zatrzymać się po drodze w bardzo fajnej pizzerii, w której dwa lata wcześniej byłem na kolacji z inną ekipą, jadąc na Sycylię. Polecam to miejsce: Olivotto Tommaso. Znajduje się ona koło miejscowości Malles Venosta (kilka kilometrów na południe od jeziora Resia).

Zajechaliśmy więc do niej… I nie wiem czy to nie był błąd, bo okazało się, że mają sporo gości… Na pizzę przyszło nam czekać dosyć długo. Było już prawie ciemno, gdy zaczęliśmy wracać na nocleg… A do domu było ponad 100 km i jeszcze jedna (siódma już tego dnia!) przełęcz – zaliczona już wcześniej, niezbyt wysoka Reschenpas z wspomnianym jęzorem Resia i zatopionym kościółkiem…

Na nocleg wróciliśmy dość późno. Oczywiście nie mogło być inaczej – przez ostatnią godzinę jazdy wracaliśmy w deszczu… Tego dnia zaliczyliśmy, co może zdawać się cudem, aż 7 pięknych przełęczy, w tym po raz drugi na tym wyjeździe wspaniałą Stelvio! Przejechaliśmy ponad 500 km i byliśmy w 4 państwach! A oto nasz trasa:

Dzień następny (21 sierpnia, niedziela) miał być początkiem naszego powrotu do Polski (planowanym na dwa dni). Zaczął się pięknie – od słoneczka. I właściwie towarzyszyło nam ono prawie cały czas. Prawie…

Po porannym pakowaniu i mocowaniu kufrów (wcześniej jeździliśmy bez nich, pozostały w pensjonacie), ruszyliśmy po raz ostatni serpentynami w stronę Albergpass. Przed przełęczą jednak odbiliśmy w stronę Flexenpass – tej samej którą zaliczyliśmy pierwszego dnia wieczorem… Za przełęczą w miejscowości Warth odbiliśmy w prawo w stronę Elmen. Tam zaczynała się droga na kolejną przełęcz – niepozorną ale sympatyczną Hahntennjoch (1894 m.). Piszę „niepozorną”, choć przełęcz ta jest wyżej, niż szczyt naszego Kasprowego Wierchu… A my wjechaliśmy na nie bez jakiegokolwiek stresu czy wysiłku… Taka poranna wycieczka niedzielna…

Zjechaliśy do Imst, a stamtąd w stronę Lermoos. Po drodze miała być jeszcze Fernerpass (1212 m), ale okazało się, że to praktycznie żadna przełęcz… Ot, ruchliwa i zakorkowana droga łącząca Austrię z Niemcami. Nic specjalnego… Odbiliśmy z niej w prawo w stronę granicy, zatankowaliśmy ostatnie austrackie(tańsze!) paliwo, wypiliśmy ostatnią austriacką kawę z pięknym widokiem na Zugspitze (2962 m) i wjechaliśmy do Bundesrepublik Deutschland w okolicach Garmisch-Partenkirchen.

Powrót do Polski planowaliśmy tym razem przez Monachium i dalej przez Niemcy i Czechy. Austriackie autostrady już nam się znudziły. W ogóle moje spostrzeżenie po tym wyjeździe jest takie, że jadąc z Krakowa np. na narty w stronę Insbrucka i okolicznych kurortów nie wolno słuchać Google Maps! One sugerują trasę przez Czechy, Wiedeń (St. Polten), Saltzburg i dalej na Insbruck. To głupia droga! Może była by i fajna, ale Austriacy skutecznią ją zepsuli! Mam tu na myśli ich przepisy drogowe! Nie wiem czy ktoś zauważył, ale od jakiegoś czasu na austriackich autostradach są prawie wszędzie ograniczenia prędkości do 110 km/h. Niby to AUTOSTRADA, ale co z tego, jak ciągle 110, 100, 90 km/h i oczywiście co kawałek w takich miejscach fotoradar lub policja… Nie wiem po co im takie autostardy, no ale ich wybór… Dlatego lepiej jednak wybrać jazdę przez Niemcy! Może i nieco dalej, ale za to można dużo nadrobić czasu na ich autostradach, bo tam limity prędkości to rzadkość… Ale to taka dygresja…

Tak więc przez Monachium, Czeskie Budziejowice i Brno wróciliśmy do domu. Ostatni nocleg mieliśmy u zabawnego Czecha pod Czeskimi Budziejowicami pensjonacie „Obora” (Kravice). Oczywiście nie mogło być inaczej: w oba powrotne dni pokropił nas deszcz. A w ten ostatni to już nawet nie pokropił, tylko przemoczył do suchej nitki! Ale i tak wyjazd był bardzo udany! 3400 km i w sumie 17 alpejskich przełęczy (niektóre zaliczone po kilka razy…).

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *