Moje motocykle
Komar 3

To mój pierwszy motocykl, a właściwie motorower. Po wielu tygodniach walki z mamą („Nie kupuj mu żadnego motoru! Zabije się! Ja nie chce patrzeć na jego pogrzeb!”, itp.) udało mi się przekonać tatę i kupił mi takie cudo – Komar 3, model 2350 (bez pedałów i z dwubiegową, nożną skrzynią biegów!). Taki zakup nie był w tamtych czasach (ok. 1987-88 r.) prosty. Zwłaszcza na mojej głębokiej wsi, gdzie był tylko spożywczak, a do przystanku PKS 3 km. Tata motorower odkupił od swojego dużo młodszego brata (mojego wujka). Wujek ujeżdżał go kilka lat, a ponieważ w tamtym czasie na wsi trudno było o benzynę, motocykl miał wlewane przez wujka do baku wszystko co się paliło, łącznie z płynem jaki zbierał się na powierzchni kiedysiejszej pasty do polerowania podłogi… Może ktoś pamięta… Taka śmierdząca naftą… Motocykl nie był „demonem mocy”. Słownie: jeden koma siedem konia mechaniczego (1,7 KM)! rozpędzało tego 50-kilogramowego „diabła” do zawrotnej prędkości 40 km/h! Po pewnym czasie eksploatacji odkryłem znaczny spadek mocy tego „potwora”. Na warsztat wziął go mój starszy kolega, domorosły mechanik. Ustawił zapłon (bo był opóźniony), ale mocy nie przybyło… Dalsza obdukcja wykazała, że rura wydechowa była niebywale zapchana sadzą! Komarek po prostu się dusił. Wyczyszczenie kolanka rury wydechowej przewróciło mu wigor. Jeździłem nim po wsi chyba ze dwa lata. Wymaganej wtedy na niego karty rowerowej oczywiście nie miałem. Jego śmierć nastąpiła z głupiego powodu: zabrakło mi kiedyś benzyny i mój dalszy sąsiad (właściciel wspaniałej Jawy 350) użyczył mi nieco swojego paliwa. Zapewniał przy tym, że benzyna jest już zmieszana z olejem (mixolem) do dwusuwów. Wlałem więc i próbowałem motorek odpalić. Jednak ani „od kopa”, ani „na popych” motorower nie chciał zapalić. Jego ujeżdżanie „na popych” doprowadziło do zatarcia tłoka w cylindrze. Powód odkryłem po jakimś czasie, gdy zmądrzałem. Okazało się, że Jawa wymagała mieszanki 1:40 na litr benzyny, a moje maleństwo 1:20… Zatarłem więc silnik i tak skończył się żywot mojego pierwszego jednośladu spalinowego – komarka.

"komarek"
(Zdjęcie z internetu, choć mój egzemplarz był identyczny.)
Jawa 50

Ten wehikuł był nagrodą jaką ojciec kupił mi na zakończenie szkoły podstawowej i za to, że dostałem się do technikum (wtedy jeszcze było to dosyć trudne…). Mama już nie protestowała, choć ciągle jeszcze podejrzliwie łypała złym okiem na niego. Powód tej wrogości był jednak nieco inny… Już nie chodziło o to, że motor jest niebezpieczny, ale o to, że całe popołudnia po szkole spędzałem w garażu repecąc i udoskonalając maszynę zamiast się uczyć lub pomóc w domu. Ale do rzeczy… Otóż tym motorem był znów motorower: szczyt myśli technicznej naszych socjalistycznych sąsiadów z południa – Czechosłowacji. Od wakacji 1992 r. stałem się najszczęśliwszym na świecie posiadaczem Jawy 50 czyli popularnej „jawki”. Nie wiem ile lat miał ten cud czeskiej techniki gdy tata go kupił od swojego kolegi z pracy, ale mnie on służył bodaj 3 lata. Spotkał go podobny los jak komarka – też zatarty silnik, choć z innego powodu (dziś już nawet nie wiem dlaczego właściwie, choć podejrzewam…). Po prostu pewnego razu jawka przestała palić i wszystkie próby jej uruchomienia spełzły na niczym. Po jakimś czasie walki o jej odpalenie tą samą metodą co w komarku zatarłem tłok. Na naprawę już nie było czasu, bo na horyzoncie pojawił się nowy obiekt westchnień, a nawet więcej niż obiekt westchnień – realny byt! Ale o nim za chwilę… Najpierw jeszcze kilka wspomnień związanych z jawką. Znów nie był to „king kong” jeśli chodzi o moc, ale i tak ciągnął lepiej niż komar. Silnik generował całe 2 konie mechaniczne i rozpędzał się do 40 km/h, ale trzy biegi (komar miał tylko dwa) sprawiały wrażenie, że motorower jechał szybciej… Tak mi się przynajmniej wtedy wydawało… Po latach dowiedziałem się, że te jawki były projektowane jako 4-konne maszyny i takie jeździły po Czechosłowacji, ale te na rynek Polski ze względu na nasze przepisy były „kastrowane” do dwóch koni. No ale ja i tak na tuningu się nie znałem… Jeździłem tym co było. Sprzęt miał wiele zalet: był dwuosobowy, co często wykorzystywał mój tata, gdy go woziłem do dziadka na niedzielne posiady karciane. Pamiętam, że powrót kończył się zawsze tak samo: kilkaset metrów przed domem jawka traciła moc i zaczynała dymić na niebiesko (pewnie to w rezultacie było powodem ostatecznego jej zgonu…). Droga powrotna była dosyć mocno „pod górkę”, a nas było dwóch na pokładzie… Drugi obrazek jaki zapamiętałem w związku z jawką to poparzona lewa łydka od jej tłumika. Dotyczyło to zawsze pasażera. Niemal każdy kto jako pasażer z niej zsiadał, a nie został ostrzeżony w porę, miał oparzoną lewą łydkę lub przypieczone spodnie. Jakoś fatalnie zaprojektowano w niej piękny, chromowany tłumik… Jawka stała się pośrednio przyczyną kolejnej mojej miłości: MZ 150e. Wszystko za sprawą mojego przyjaciela Tomka. Tomek był „mieszczuchem”, który wraz z bratem przyjeżdżał do nas na wakacje (byliśmy spokrewnienie). On to zachwycił się jazdą na motorze! Godzinami tłukliśmy się bez potrzeby po okolicy na tej jawie… Dopóki paliwo było w baku. A potem gdzieś znów udało się skombinować grosz na tankowanie i znowu jazda. Często bez celu, wokół komina. Było nas trzech, więc jeździliśmy na zmianę, po kolei. Jedne wakacje wystarczyły, by Tomek łyknął motocyklowego bakcyla. W następnym roku pojechał na wakacje do wujka do Szwecji by popracować, a po powrocie kupił marzenie tysięcy chłopaków w naszym wieku: MZ 150e, czyli „enerdowski” cud techniki! I to cudo nazywam swoim trzeci motocyklem. Dlaczego? O tym niżej…

"jawka"
(Znów nie moje zdjęcie, ale egzemplarz dokładnie taki!)
MZ ETZ

I to był ostatni mój motocykl przed dłuuuugą przerwą. Właściwie to nie był on mój, lecz mojego przyjaciela, Tomka. Ale ponieważ garażował u mnie (Tomek nie miał na niego miejsca) i pozwolił mi nim jeździć, nazywam go swoim (mam nadziej, że Tomek nie ma mi tego za złe…). MZ-tkę ujeżdżaliśmy całe wakacje 1993 i 94. Robiliśmy na niej po 6 tys. km w ciągu 2 miesięcy! Była to cały czas jazda wokół komina, bo żaden z nas nie miał uprawnień na jej prowadzenie. Byliśmy jeszcze za młodzi na prawo jazdy. Moja przygoda z tym motorem skończyła się smutno. Po wakacjach Tomek zostawił motor u mnie z pozwoleniem, że mogę nim jeździć kiedy chcę. Niewiele korzystałem z tego pozwolenia, ale raz postanowiłem gdzieś jechać. Motocykl stał dosyć długo i nie chciał zapalić „na kopa”. Znów więc starym sposobem chciałem go wziąć „na popych”. I prawie się udało… W czasie pchania go odkryłem, że motor nie pali bo kluczyk w stacyjce jest źle przekręcony. Postanowiłem więc (pchając go cały czas…) ten kluczyk włączyć jak należy. No i stało się… Motor od razu zapalił… Tylko problem w tym, że ja jedną ręką trzymałem jeszcze kluczyk, a drugą manetkę gazu odkręconą „na całego”. Nie muszę chyba mówić jak to się skończyło. Każdy, kto jeździł MZ-tką wie jakiego ten 15 – konny dwusuw ma „kopa”. Pamiętam tylko mój lot, lądowanie na asfalcie i to, że motor gdzieś pojechał sam. Efekty tego lotu mam do tej pory na skórze jako piękne, pamiątkowe blizny. Gorzej było z motorem. Urwałem mu zegar prędkościomierza, rozbiłem lusterko i coś tam jeszcze jednego drobnego się stało… Generalnie więcej mnie kosztował wstyd przed kolegą niż naprawa. Tomek przyjął to jednak mężnie. Do tej pory się przyjaźnimy. Ja już wiem jak nie należy zapalać motocykli. Po tym incydencie moja przygoda z motocyklami skończyła się na 17 lat (choć nie chodziło o zniechęcenie, lecz o zmianę kierunku zainteresowań najogólniej mówiąc…)

"emzetka"
(Jak i poprzednio: zdjęcie z internetu... Tylko Tomkowa miała srebrny kolor...)
Suzuki V - Strom

To mój pierwszy „poważny” motocykl kupiony po 17 latach poza siodełkiem. Nabyłem go jako używany w komisie motocyklowym w Krakowie, sprowadzony z Niemiec. Było to w lipcu 2011 r. Motocykl miał 7 lat i udokumentowany przebieg 19200 km. W książeczce pojazdu widniał rok produkcji 2003, choć oficjalnie rozpoczęto jego sprzedaż w 2004 r. Ten egzemplarz był z jakiejś przedsprzedaży. Motocykl był regularnie serwisowany przez pierwszego właściciela, a właściwie właścicielkę, bo jeździła nim kobieta. Służył mi dzielnie i praktycznie bezawaryjnie przez kolejne 56 tys. km. W marcu 2017 zamieniłem go na nową Hondę Afrykę Twin.
Co mogę o nim powidzieć…? Bardzo dobry motocykl do dalekich podróży! Praktycznie bezawaryjny, bardzo wygodny, mało pali (przy ekonomicznej jeździe z prędkością 70-90 km/h spalanie schodzi nawet poniżej 4l/100 km!). Duży zasięg na pełnym, 24-litrowym baku (nawet 500 km!). Stosunkowo tani w eksploatacji, choć zalecana przez producenta wymiana oleju niestety zbyt często… 6000 km, to już nie na dzisiejsze standardy… Czy miał jakieś mankamenty? Hmm… To motocykl raczej szosowy. Waga 223 kg, koła bezszprychowe, stosunkowo mały prześwit (15 cm) powodował, że poza utwardzoną drogą jechało się karkołomnie. Jeśli chodzi o moc, to 67 KM bez problemu wystarcza do jazdy „solo” nawet z 50-kilogramowym bagażem. Gdyby chcieć do tego dołożyć pasażera, to z wyprzedzaniem i jazdą autostradami było by już trudniej, choć oczywiście da się! Motocykl właściwie wogóle się nie psuł. I jeszcze jedno: wiem, że to wręcz niewiarygodne, ale oryginalny akumulator działał w nim przez… 12 lat!!! Autentycznie!
Motocykl został przeze mnie „doposażony” w następujące sprzęty: gmole „GIVI”, grzane manetki „OKSFORD”, metalową osłonę silnika, „komputer pokładowy” ze wskaźnikiem zapiętego biegu, temperatury i innych „bajerów”, dwa gniazda 12 V, komplet kufrów „KAPPA” (dwa bocze i centralny), tubę narzędziową oraz uchwyt na GPS. Gdy go kupiłem miał już stopkę centralną i handbary.
Czy polecam ten motor? Stanowczo: TAK! To świetna maszyna zwłaszcza jako pierwszy motocykl. Może nieco ciężka, ale wszystkie rasowe turystyki niestety tak mają… Poza tym mimo sporej wagi prowadzi się go dziecinnie łatwo! Od niedawna produkowana jest nowa wersja tego motocykla, nieco udoskonalona, ale tego sprzętu już nie znam. Moim następnym motocyklem od 1 marca 2017 r. stała się bowiem nowa Honda CRF 1000 L zwana potocznie Afryką Twin…

v-strom
(Znów zdjęcie z internetu... Mój był cały czarny...)
Honda - CRF 1000 L

Od marca 2017 r. do chwili obecnej jeżdżę na Afryce Twin. Jest to wersja, która weszła na rynek w 2016 roku. Kupiłem ją jako nową w salonie Hondy. Wybrałem kolor mniej popularny dla tego modelu, bo czarny (popularniejsze są pozostałe wersje malowania, ale ja lubię czarny). Dosyć długo wahałem się nad wyborem rodzaju skrzyni biegów: automatyczna DCT (bo Honda taką produkuje!) czy zwykły manual. Różnica w cenie była spora (4 tys. zł), ale nie ona tu zadecydowała… Po jeździe testowej na DCT postawiłem jednak na tradycję, czyli „manual”. I wcale tego nie żałuję! Wiem, że ludzie chwalą tę z DCT, ale ja jakoś lubię „mieszać” biegami i mieć pełną kontrolę nad skrzynią biegów i sprzęgłem…
Po wyjechaniu z salonu motocykl doposażyłem w akcesoria różnych producentów. Celowo nie chciałem pełnego wyposażenia i tych „hondowskich” dodatków, bo niektóre to tandetny badziew był… zwłaszcza plastikowe kufry… Tak więc motocykl doposażyłem w gniazdo 12 V (oryginalne), grzane manetki (także i tu postawiłem na oryginały), olejarkę „Lubrixa” oraz kufry „akcesoryjne” produkowane przez polską firmę APDURO. Motocykl zabezpieczają gmole TOURATECH. Tej samej firmy mam także uchwyt mocujący na GPS. I właściwie to wszystkie istotne dodatki. Więcej i bardziej konkretnie w dziale „akcesoria„.
Jak na razie z motocykla jestem baaaardzo zadowolony. Pali niezbyt wiele. Jak się jeździ statecznie, to spokojnie można zejść do średniej 4,5 – 4,8 l/100 km. Przeglądy są rzadko (co 12 tys. km), więc nie trzeba się nawet w bardzo długich trasach o wymianę oleju martwić. Mocy w zupełności nie brakuje (94 KM). Niestety także i ten motocykl nie należy do lekkich. Z pełnym bakiem waży coś koło 232 kg. W ciężki teren raczej się więc nie nadaje. Ale za to drogi szutrowe, kamieniste, bezdroża pokonuje bez problemów. Ważny jest też duży prześwit (25 cm) oraz bardzo duże skoki zawieszenia! Tym motocyklem można praktycznie po schodach i krawężnikach jeździć! Niektórzy narzekają na stosunkowo mały bak. Owszem, 18,8 litra to nie dużo jak na motocykl klasy „adventure”, ale w dzisiejszych realiach (stacje benzynowe co kawałek) wcale nie potrzeba więcej. No, może gdzieś na totalnym odludziu miało by to znaczenie…
Honda jest dosyć wysoka, niemniej ja bez problemu dotykam całymi stopami ziemi. A mam 178 cm wzrostu. Co jeszcze mogę dobrego lub złego o niej napisać? Hmm… Na pewno dużym plusem (rzadko zauważanym przez dziennikarzy-testerów) są świetne ledowe światła! Ja to bardzo doceniam! Ci dziennikarze prawdopodobnie nigdy nie jeździli w nocy, więc skąd mogą wiedzieć… Wiele by jeszcze można pisać o tym modelu, ale po co? Wszelkie dane techniczne i parametry są ogólnodostępne. Ja napiszę tylko tyle: po przejechaniu tym motocyklem w 6 sezonów jak na chwilę obecną 118 tys. km (luty 2023 r.) jestem nim ZACHWYCONY! I polecam go z czystym sercem… Choć tani niestety nie jest…

Afryka Twin
(To także zdjęcie poglądowe, internetowe... Choć mój wygląda identycznie...)